Autokorekta czyli sczytywanie i poprawianie własnego tekstu (cz. 3)

Tym razem chciałabym podzielić się z Wami moim własnym doświadczeniem związanym z autokorektą, spoglądając na to, co powiedziałam w części pierwszej i drugiej, z całkowicie subiektywnego punktu widzenia.

Czas na pisanie, czas na sczytywanie

Nie wiem, jak jest w Waszym przypadku, ale dla mnie etap re-lektury czyli sczytywania własnego tekstu to bardzo czasochłonna operacja, która zabiera mi procentowo podobną ilość godzin co samo pisanie. Co prawda nigdy nie liczyłam tego dokładnie, ale dotychczas samo napisanie pierwszej wersji powieści zabierało mi zazwyczaj kilka miesięcy (od dwóch do sześciu w zależności od długości tekstu), w czym było już zawarte wielokrotne sczytywanie tekstu na każdym etapie jego powstawania (czyli zarówno kolejnych fragmentów, jak i całości) – można więc śmiało uznać, że bez sczytywania mogłabym teoretycznie napisać każdy z takich tekstów w o połowę krótszym czasie.

Jednak przecież tu praca nad tekstem wcale się nie kończy! Samo określenie „pierwsza wersja” wskazuje na to, że muszą być kolejne. Ich dopracowywanie zajmuje ogromną ilość czasu, oczywiście proporcjonalną do rozmiaru tekstu. Zważywszy, że powieść to gatunek z założenia obszerny, tego czasu trzeba sobie zarezerwować sporo na każdy etap. W moim przypadku sczytywanie i poprawianie tekstu to długie tygodnie pracy – a piszę przecież tylko hobbystycznie, nie jestem „zawodowym” pisarzem! (gdybym nim była, może szłoby mi to sprawniej i szybciej, choć wcale nie jestem tego taka pewna…).

Cięcie i uzupełnianie

Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że praca nad napisanym już tekstem to zupełnie inne działanie niż siedzenie przed przysłowiową czystą kartką. Nie zmienia tego nawet fakt, że w dzisiejszych zwirtualizowanych czasach owej legendarnej kartce odpowiada ekran komputera z otwartym na nim pustym dokumentem edytora tekstu i kursorem migającym na białym tle. Czysta, dziewicza kartka to zawsze ekscytujące wyzwanie, ale również obietnica długiej i ciężkiej walki. Kiedy jednak pierwszą wersję tekstu już mamy, dalsza praca wygląda inaczej. To etap, moim zdaniem, łatwiejszy (choć nadal bardzo wymagający i niezbędny) z uwagi na to, że tekst już zaistniał i trzeba go „tylko” dopracować.

Tu ważna uwaga – warunkiem uznania, że nasz tekst może już zyskać status napisanego (nie mylić z gotowym!), jest jego spójność. Ową spójność determinuje w moim odczuciu przede wszystkim logiczna konstrukcja fabuły. Oznacza to, że musimy mieć przekonanie, iż opisana przez nas historia rozwija się zgodnie z założeniami od zawiązania akcji poprzez jej rozwinięcie aż do satysfakcjonującego zakończenia (o satysfakcjonującym zakończeniu popełnię osobny elaborat innym razem). W napisanym tekście można bowiem zmieniać i dopracowywać szczegóły, ale ogólny szkielet musi być już na tym etapie zrealizowany prawidłowo – o ile warto na nim wyszywać kolejne hafty, a tu i ówdzie dokonać większego lub mniejszego cięcia, nie mogą one zaburzyć jego ogólnej struktury. W przeciwnym wypadku pozostaje napisać rzecz od nowa.

Czytanie na ekranie komputera czy na wydruku?

A teraz aspekty czysto techniczne. Jak sczytywać swój tekst? Czy robić to bezpośrednio na ekranie, oszczędzając kolejne ryzy papieru i wagony tonera, czy raczej wydrukować go sobie i dopiero czytać, litując się nad własnym wzrokiem?

Style są różne, jeden woli tak, drugi inaczej i tu nie ma jednoznacznych wytycznych. Jednak skoro mam się skupić tym razem na własnym subiektywnym doświadczeniu, opiszę po prostu, jak to wygląda u mnie i dlaczego właśnie tak. Od razu powiem, że korzystam regularnie w obu metod i podejrzewam, że tak robi (w różnych proporcjach) większość piszących. Na ekranie sczytuję pierwsze wersje tekstu lub jego fragmentów, a kiedy ich forma w moim odczuciu zbliża się do wersji definitywnej (tzn. zaczyna mniej więcej przypominać to, o co mi chodziło), drukuję sobie dany ustęp lub większą całość (na przykład cały rozdział) i sczytuję na papierze.

Wady i zalety czytania na ekranie

Wady są oczywiste – długotrwałe wpatrywanie się w ekran komputera psuje wzrok i generalnie źle wpływa na nasze zdrowie. Można tu zacytować szereg badań naukowych na ten temat, ale nie ma chyba takiej potrzeby, skoro podpowiada nam to najzwyklejszy zdrowy rozsądek. Drugą wadą jest to, że na rozświetlonym monitorze nie da się zauważyć wszystkiego, zwłaszcza niektórych literówek – przynajmniej ja tak mam, pewne drobiazgi po prostu umykają mi przy lekturze na ekranie.

Zaletą jest niewątpliwie możliwość natychmiastowej korekty – widzę błąd i od razu go poprawiam u źródła, czyli bezpośrednio w pliku, na bieżąco. Oszczędza mi to sporo czasu i wysiłku, pozwala też od razu ocenić efekt poprawki, gdyż wymazany fragment znika z ekranu i można pozostały ustęp tekstu sczytać na nowo „na czysto”, bez konieczności omijania wzrokiem wykreślonych ręcznie (ołówkiem czy długopisem) słów. Nie wiem, jak to wygląda u innych, ale mnie na przykład odręczne skreślenia na wydruku irytują na tyle, że przez sczytaniem nowej wersji muszę ją… wydrukować na nowo.

I tu pojawia się kolejna, być może nawet najważniejsza zaleta czytania na ekranie, o której już wspomniałam powyżej – oszczędność papieru i tonera do drukarki. Tego argumentu, jak sądzę, nie trzeba uzasadniać, jest więcej niż oczywisty.

Wady i zalety czytania na wydruku

Zacznijmy od zalet, które do pewnego stopnia (ale tylko do pewnego!) są prostym przeciwieństwem wad czytania na ekranie. Wydruk nie męczy wzroku tak bardzo jak świecący ekran, w moim przypadku pozwala też lepiej skupić się na treści. O ile na ekranie traktuję tekst jako bieżącą „wersję roboczą”, o tyle ten sam tekst przeniesiony na wydruk pozwala mi się wobec niego zdystansować na tyle, że czytam go – mam wrażenie – bardziej obiektywnie, jakbym to niekoniecznie ja go napisała.

Wychwytuję też w tej lekturze sporo literówek, których na ekranie najzwyczajniej w świecie nie dostrzegam. Owszem, ta kwestia jest bardzo indywidualna, ja akurat jestem wzrokowcem, więc źle zapisany wyraz razi mnie i na ekranie, i na wydruku, jednak zauważyłam już dawno, że przy sczytywaniu tekstu drukowanego jestem w tym względzie bardziej uważna i spostrzegawcza niż przy czytaniu na ekranie.

Niewątpliwą zaletą wydruku jest też jego względna trwałość. Ostateczną wersję swojego tekstu zawsze zachowuję na wydruku, gdyż nigdy nie wiadomo, co może stać się z wersją elektroniczną. Awaria komputera? Złośliwy wirus? Reset wszystkich danych wraz z kopiami zapasowymi? Burza magnetyczna? Można sobie żartować, ale znam kilka przypadków osób, których niefortunny zbieg okoliczności, trochę może niedbalstwo, ale w dużym stopniu pech pozbawiły kilkudziesięciu napisanych stron pracy magisterskiej… Brr. Odtworzenie utraconego pliku z wydruku jest znacznie łatwiejsze niż napisanie go od nowa. W przypadku powieści to ostatnie jest praktycznie nie do zrobienia.

A co z wadami? Oczywiście głównym minusem czytania wersji roboczych tekstu na wydruku jest (jak już zaznaczałam dwukrotnie) prozaiczna kwestia kosztów druku. W moim przypadku sczytywanie większej powieści to dziesiątki pokreślonych długopisem wersji, które następnie muszę przepuścić przez niszczarkę. Oznacza to, że zużyte w ten sposób materiały idą zwyczajnie do śmieci po spełnieniu swojej (bądź co bądź przejściowej) funkcji.

W przypadku ręcznego naniesienia poprawek na wydruku konieczne jest też (o czym wspominałam) wprowadzenie ich po raz drugi w wersji elektronicznej w pliku edytora tekstu. Jest to ni mniej, ni więcej tylko wykonanie dwa razy tej samej pracy, poświęcenia na nią dwa razy większej ilości czasu.

Jednak w moim odczuciu każda z tych dwóch form sczytywania tekstu ma swoją rolę do odegrania i – przynajmniej dla mnie – obie są niezbędne.

Zachowania obsesyjno-kompulsywne

Wspomnę tu o jeszcze jednym aspekcie etapu sczytywania własnego tekstu literackiego, aspekcie niewątpliwie pobocznym, ale w moim przypadku na tyle zauważalnym, że nie podaruję sobie opowiedzenia o nim kilku słów. Jest to na pewno trochę śmieszne, zwłaszcza że nie wiem, jak ta sprawa wygląda u innych, ale ja na etapie autokorekty na wydruku obserwuję u siebie specyficzne (hmm) zachowania, które określę jako „obsesyjno-kompulsywne” (nota bene w psychologii jestem ignorantką, więc to określenie w moich wirtualnych ustach należy traktować z przymrużeniem oka).

Od razu podkreślę, że ten rodzaj zachowań występuje u mnie tylko w przypadku sczytywania tekstu na wydruku – o ile czytając na ekranie, zachowuję się „normalnie”, o tyle kiedy tylko biorę do ręki wydruk, natychmiast zaczynam popadać w swoiste „manie” i „schizy”.

W jaki sposób to się przejawia? Przede wszystkim w taki, że przy czytaniu nie potrafię usiedzieć na jednym miejscu. Nie ma mowy o czytaniu przy biurku, nie działa też położenie się z tekstem do wygodnego łóżka, w pozycji nieruchomej po prostu nie umiem się skupić. Kontakt z własnym tekstem na wydruku sprawia, że natychmiast automatycznie włącza mi się „szwędaczek” – muszę się przemieszczać i czytać, będąc w ruchu.

Miejsce tego ruchu też zresztą nie jest obojętne – musi być to bezpieczna i cicha, koniecznie zamknięta przestrzeń pokoju (najlepiej mojego własnego), gdzie muszę być sama i mieć do tego komfort wynikający ze świadomości, że przez najbliższy kwadrans, pół godziny czy godzinę nikt nie będzie mi przeszkadzał.

Kiedy w trakcie lektury widzę, że trzeba coś poprawić, podchodzę do biurka i uruchamiam długopis (nie lubię pracować ołówkiem), a następnie czytam dalej i po skończeniu sczytywania wydrukowanej wersji, siadam natychmiast do przeniesienia zmian na plik w komputerze. A następnie… no, jak myślicie, co robię następnie? Oczywiście drukuję ten sam fragment jeszcze raz (już z poprawkami) i od nowa zaczynam wydeptywanie ścieżki między drzwiami a oknem pokoju, a zdarza się, że cykl ten powtarzam kilkukrotnie. Oczywiście po paru takich sesjach toner w drukarce jest do wymiany…

Każdy po swojemu

Wyspowiadawszy się zatem z moich „odchylonych od normy” zachowań z etapu autokorekty własnego tekstu, mogę tylko wyrazić ciekawość, czy Wy też macie takie dziwne zwyczaje związane z pisaniem i wszelkimi innymi czynnościami, które się z tym wiążą. A może tylko ja jestem taka nienormalna?

Zaryzykuję w każdym razie twierdzenie, że u każdego proces pisania tekstu wygląda nieco inaczej. I dobrze, że tak jest! Każdy musi działać tak, jak mu wygodnie, bo i tak liczy się efekt końcowy, czyli definitywna, poprawiona i stylistycznie dopracowana wersja naszego tekstu. Bez względu na drogę, jaką się do tego celu dochodzi.

Źródło: unsplash.com

Powiązane wpisy:

Autokorekta czyli sczytywanie i poprawianie własnego tekstu (cz. 1)

Autokorekta czyli sczytywanie i poprawianie własnego tekstu (cz. 2)

Autokorekta czyli sczytywanie i poprawianie własnego tekstu (cz. 4)

Anty-pisanie, czyli słów kilka o cięciu tekstu

O przynudzaniu w powieści

Satysfakcjonujące zakończenie powieści

5 ważnych pytań, na które musisz sobie odpowiedzieć, zanim zaczniesz pisać powieść

Interpunkcja – „wisienka na torcie” w stylistyce tekstu literackiego


Dodaj komentarz