[opowiadanie]
Były wszędzie. Oprócz półek, które stanowiły ich naturalne miejsce, zajmowały również szafę, parapety, podłogę, wypełniały szuflady i kuchenny kredens, kurzyły się pod łóżkiem i aż pod sufit wspinały się po ścianach, wsparte na ich chropowatych piersiach, wtulone w ich prostopadle rozpostarte ramiona. Spiętrzone jak wielkie stosy przygotowanego do załadunku drewna, jak kamienne piramidy sprzed tysięcy lat, leżały w każdym wolnym miejscu, panosząc się bez skrupułów, jakby świadome swej niepodzielnej władzy. Nigdy nie były równo ułożone, nigdy nie sposób było nad nimi zapanować. Ich bezładne sterty nastroszone kantami twardych tekturowych okładek chwilami doprowadzały mnie do rozpaczy, kiedy indziej znów rozbrajały mnie i wzruszały swoją niesforną bezradnością. Niepodobna było zrobić kroku, by nie potknąć się o którąś z nich, lub przynajmniej nie zahaczyć sukienką, jedną z tych długich, które zawsze tak lubiłam nosić. Były życiową pasją Jurka, jego największą, najgorętszą miłością. Nasze niewielkie mieszkanie w miarę upływu lat wchłaniało ich coraz więcej i więcej, aż wreszcie przeistoczyło się w ich domenę, istne małe królestwo, którego my byliśmy tylko zarządcami. I tylko my wiedzieliśmy, jaki to zaszczyt.
Jakże pragnęłabym móc dziś powiedzieć, że od zawsze uwielbiałam książki… Niestety, ze wstydem to przyznaję, ale zanim poznałam Jurka, niewiele miałam dla nich sympatii. Widać nie wyrosłam jeszcze wtedy z czasów szkolnych lektur, tych grubych, znienawidzonych tomów pełnych niezliczonych rzędów równych czarnych literek, przez które nigdy nie mogłam przebrnąć bez bólu. Ich świat wydawał mi się sztuczny i papierkowy, ich użyteczność – żadna. Były obecne w moim życiu jak meble, jak statyści na planie filmowym, niezauważalnie. Wypełniały półki, obok których przechodziłam, nadawały nastroju wnętrzom, w których lubiłam przebywać, lecz na darmo kusiły mnie swymi tajemniczymi okładkami, na darmo zastawiały na mnie swe pajęcze sieci – byłam ślepa na ich urok i głucha na ich wołanie. Wiele lat później ci, którzy mnie znali, mówili, że wtedy byłam jeszcze normalna. Ja zaś wiem, że wtedy moje życie jeszcze się nie zaczęło. Dopiero miałam zrozumieć jego sens, znaleźć tę jedyną najwłaściwszą drogę.
Przeznaczenie miało oblicze przypadku, zawiodło mnie w ich świat kuchennymi drzwiami, nieświadomą, karygodnie obojętną, z opaską szarej rzeczywistości na zmęczonych oczach. Niczego nie przeczuwałam, nie byłam na nic gotowa, tak naprawdę jeszcze mnie nie było. Choć przepełniało mnie głębokie przekonanie, że istnieję, bo przecież czułam w piersiach bicie serca i oddechem potrafiłam rozgrzać swe zziębnięte dłonie, nie zdążyłam jeszcze obudzić się do życia. Dziś drżę na myśl o tym, że mogłam przespać wszystko.
Przeznaczenie sprawiło, że zaczęłam pracować w księgarni. Z początku nawet nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że była to najbardziej znana i tradycyjna księgarnia w mieście. Znajdowała się na parterze jednej ze stylowych kamieniczek starówki, w obszernym, wysoko sklepionym wnętrzu, dokąd dzienne światło nie zaglądało prawie nigdy. Nie było to zwykłe miejsce, miało w sobie coś z potęgi kościelnych ołtarzy, co nawet ja, ignorantka, wyczuwałam jakimś szóstym zmysłem. Te długie dębowe regały dumnie pnące się w górę, te przestronne pomieszczenia pod łukowato wygiętymi przejściami zdobnymi w ciemnozielone kotary z ciężkiego aksamitu, dźwigające na ścianach wielkie olejne portrety słynnych pisarzy… Wchodząc tam, instynktownie ściszało się głos, monumentalny spokój i powaga miejsca nakazywały zwolnić kroku, gdy tylko przekroczyło się drzwi, za nimi bowiem kończył się zwykły świat, nie przenikał już gwar wielkiego miasta – za nimi była inna rzeczywistość.
Nie potrafię dziś zrozumieć samej siebie, swej obojętności, nieświadomości, w której tkwiłam. Jak mogłam myśleć, że jestem na tej wielkiej sali sama, jak mogłam nie dostrzegać, że mój świat był tylko bladym cieniem na bielonej ścianie, niewyraźnym odbiciem w zasnutym śniedzią lustrze? Jak mogłam uważać się za wyższą i doskonalszą tylko dlatego, że w moich żyłach płynie ciepła krew? Byłam wzorem nieprzenikalności i płycizny. Urok tego miejsca, jeśli nawet docierał do mnie, to tylko w niewielkiej części. Dział literatury pięknej, w którym pracowałam, najciemniejsze pomieszczenie w całej księgarni, wydawał mi się najbardziej ponurym zakątkiem na kuli ziemskiej. Lato czy zima, słońca było tam jak na lekarstwo, praca przy sztucznym świetle przygnębiała mnie, a przy tym jakże trudno było zapanować nad taką ilością książek! Dusiłam się wśród ich zapachu, ramiona zmęczone ich dźwiganiem odmawiały posłuszeństwa, czasem ze złością zastanawiałam się, po co ludzie piszą ich aż tyle, nikt przecież nigdy nie zdoła przeczytać wszystkiego. Ogólnie jednak mało myślałam o literaturze, bo choć na co dzień żyłam w świecie książek, nie rozumiałam ich języka, nie widziałam w nich nic godnego uwagi, były dla mnie jak cegły – jednolite, ciężkie, niezliczone. Nigdy nie przyszło mi na myśl, by odwrócić okładkę i zajrzeć do ich świata, nie wierzyłam zresztą, że tam naprawdę coś jest. Zamknięta w mrocznej celi, szukając po omacku wyjścia, ślizgałam się palcami po wilgotnych ścianach i nie wiedziałam, że to tam są drzwi.
Zauważyłam go bardzo szybko, bo nie sposób było nie zwrócić na niego uwagi. Przychodził prawie codziennie, na dwie godziny przed zamknięciem księgarni, pełnym nabożeństwa gestem brał w ręce tę czy inną książkę i kartkował ją powoli, z namaszczeniem. Lubiłam obserwować ten ogień zachwytu i pożądania, który rozświetlał mu twarz, w miarę jak przebiegał wzrokiem kolejne strony. Przyglądałam mu się tym chętniej, że nie był to typ leciwego kolekcjonera o podwiędłych rysach i surowym spojrzeniu, lecz młody człowiek o sympatycznej, inteligentnej twarzy, ciemnej grzywie opadającej aż na oczy i pięknych, proporcjonalnych dłoniach. Widząc, jak odwraca książkę, by spojrzeć na cenę, i jak boleśnie krzywi twarz, z początku brał mnie pusty śmiech, lecz później serce coraz bardziej mi się ściskało. Zdumiewało mnie to i fascynowało tym bardziej, im mniej było dla mnie zrozumiałe.
Nie widział, że go obserwuję. Nie zwracał na to uwagi. Pochłonięty wertowaniem kolejnych książek nie zauważyłby końca świata… Siłą rzeczy musiał jednak czasami zwrócić się do mnie. Raz poprosił o zdjęcie czegoś z najwyższej półki, innym razem zapytał o cenę, która przez moje niedopatrzenie nie figurowała na oglądanym egzemplarzu, przy innej znowu okazji dopytywał o jakąś nowość, ponoć słynną, o której nie miałam zielonego pojęcia. Kiedy kupował coś, podchodził do mnie z odliczoną sumą pieniędzy i podawał mi książkę do zapakowania; śledził wówczas z uwagą każdy mój gest, z płomieniem w oczach patrzył mi na ręce, wiedziałam jednak, że tak naprawdę nie dostrzega mnie – że chodzi tylko o nią. Ja byłam ograniczona do swojej małej choć niezbędnej roli pośredniczki między nim i jego nowym nabytkiem; przyjmując pieniądze i wręczając mu rachunek, czyniłam go pełnoprawnym właścicielem zakupionego skarbu, dopełniałam tajemniczego rytuału niczym kapłan udzielający małżeństwa.
To wtedy coś we mnie drgnęło. Stopniowo, z każdym kolejnym dniem zaczęłam nabrzmiewać wiosną jak pączek w promieniach słońca, zdawało mi się nawet, że coraz więcej świetlistego ciepła wpada przez wąskie szyby i ze zdumieniem dostrzegałam, jak lubi ono igrać wśród półek pełnych kolorowych grzbietów. Niepostrzeżenie praca w księgarni zaczęła nabierać w moich oczach głębokiego sensu, przestałam uważać ją za prosty obowiązek, polubiłam nawet tę swoją ciemną salę wypełnioną regałami i codziennie wchodziłam tam z coraz większym przeświadczeniem, że to, co robię, jest ważne. Gdzieś na granicy świadomości błąkało się we mnie poczucie, że jednak warto pisać, budować biblioteki i księgarnie, zatrudniać rzesze ludzi, wycinać hektary lasów i przelewać morza atramentu, a wszystko to dla jednego takiego błysku, jaki co dzień widywałam w oczach mojego stałego klienta.
Z biegiem dni i tygodni mój stosunek do tego zapaleńca także ulegał zmianie. Zniknęło gdzieś pobłażanie, jakie początkowo względem niego żywiłam, i rozbawienie, które ogarniało mnie na widok żarliwego zachwytu w jego wygłodniałym wzroku, gdy wyciągał rękę w stronę półki. Myślałam o nim z coraz większą sympatią i podświadomie coraz niecierpliwiej czekałam na chwilę, kiedy dostrzegę między regałami jego smukłą sylwetkę. To było jak gra. Rzeczywistość, której zawsze tak kurczowo się trzymałam, zaczęła wykraczać poza swój własny poziom, jakby odbita w wieloskrzydłym zwierciadle, aż powoli wszystko, co robiłam, nabierało podwójnego sensu. Stawiając na półce nową pozycję, o którą pytał poprzedniego dnia, cieszyłam się na myśl o jego radości, kiedy przyjdzie tu i odkryje niespodziankę. Wystarczało, że spóźniał się dwa kwadranse, a ogarniał mnie podskórny niepokój, nie mogłam usiedzieć na miejscu, dreptałam między regałami, poprawiając przechylone rzędy książek, i co chwila ukradkiem zerkałam w stronę drzwi. Kiedy wreszcie pojawiał się, kiedy z daleka rozpoznawałam jego charakterystyczną postać, spływała na mnie przyjemna ulga i mój skrupulatny Anioł Stróż, gdzieś tam na górze, zapisywał cały ten dzień jako udany. Kiedy zaś nie przychodził – bo zdarzały się i takie dni – czułam się zawiedziona, oszukana i pełna obaw: a jeśli jutro znowu nie przyjdzie? Każdego ranka budziłam się z pytaniem, czy go zobaczę, i z coraz większym pragnieniem nawiązania z nim kontaktu.
Któregoś razu, przezwyciężając nieśmiałość, zaczęłam z nim rozmowę. Zapytałam z zaciekawieniem, skąd wzięła się u niego taka pasja do książek, co w nich jest takiego, że każą mu przychodzić tu codziennie, a on spojrzał na mnie inaczej niż zwykle i zrozumiałam, że oto wreszcie uświadomił sobie moje istnienie. Podchwycił temat jak spragniony podróżny, który niecierpliwie chwyta w dłonie ofiarowany mu niespodzianie kubek wody, a ja patrzyłam oczarowana, jak w miarę mówienia rozpala mu się twarz, jak w oczach narasta ogień i… nie miałam najbledszego pojęcia, o czym mówił. Kiedy tejże nocy obudziłam się z triumfalnym odkryciem, że jestem zakochana, świat wydał mi się rozpostartą książką, z której wyłaniają się kolejne dni i wydarzenia, uśmiechy, smutki i radości, a przeźrocze karty, szeleszczące pieszczotliwie w znajomych dłoniach, były jak obrotowa scena teatralna ze wszystkich stron obita lustrami. W jednym z nich zobaczyłam swoją twarz.
Kilka dni później przyznałam się przed nim do swej ignorancji, do swojego długoletniego zacietrzewienia i poprosiłam, żeby zaproponował mi coś do czytania. Spojrzał na mnie jak na jawnogrzesznicę. Nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś żyje wśród książek, oddycha ich zapachem i potrafi pozostać wobec nich obojętny. Spod ciemnej czupryny patrzyły na mnie szczere, jasne oczy, w których więcej było zdumienia niż wyrzutu.
Szkoda – usłyszałam.
I choć nie wiedziałam, czego mu szkoda, czy moich rzekomo straconych lat, czy tej zawiązującej się między nami nici porozumienia, którą moje wyznanie mogło nagle tak łatwo przerwać, poczułam się zawstydzona. Zapewne więcej niż prawdziwej skruchy było w tym obawy, żeby go do siebie nie zrazić, by nie odsunął się ode mnie, uznając mnie za profankę, jednak ów wstyd był szczery i czułam, że to on ma rację.
Czy już jest za późno? – zapytałam, może nazbyt w tonie flirtu.
Nie – odpowiedział poważnie.
Na drugi dzień przyszedł nieco później niż zwykle, tuż przed zamknięciem księgarni, i wręczył mi małe zawiniątko – zapakowany w szary papier egzemplarz Mistrza i Małgorzaty. Była to jego własna książka, a ja wówczas nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielkie spotkało mnie wyróżnienie. Jurek nie znosił pożyczać książek i wiem, że tym razem zrobił to pierwszy i ostatni raz.
Chodziło przecież o uratowanie jednej ludzkiej duszy – powiedział mi później i to w jego ustach wcale nie był żart.
Wzięłam książkę do domu i przeczytałam ją z wypiekami na twarzy jeszcze tej samej nocy. Wokół było cicho, spokojnie, cały świat tonął we śnie, a ja, z duszą przepojoną niewyrażalną radością, pochylałam się nad rządkami czarnych liter, które niegdyś chłonęły tamte jasne oczy, i z nabożeństwem przewracałam lekko pożółkłe kartki, których swego czasu dotykały jego dłonie. Pośród tej nocy miłość, uświadomiona lecz dotąd tłumiona na siłę, buchnęła jak płomień podsycony przez wiatr i rzuciła mnie na twarz przed tym małym papierowym przedmiotem, złamaną, skąpaną we łzach.
Oto wydarzył się cud. Oczarowana, szczęśliwa, w uniesieniu oderwałam się od twardej ziemi, a moje własne życie, w którym ostatnio i tak jawa mieszała się ze snem, zaczęło zacierać swe granice, niepostrzeżenie przenikać się ze światem ukrytym za delikatną koronką alfabetu. Poddawszy się ufnie jego magii, stałam się Małgorzatą pędzącą na miotle w rozgwieżdżoną noc w poszukiwaniu swojego Mistrza, Mistrza w pasiastej piżamie, odrzuconego i wyśmianego Mistrza o zmęczonej twarzy i jasnych oczach Jurka… Świt zastał mnie nad książką – mnie, która od lat nie czytałam nic poza gazetami, mnie, która tak pochopnie wpoiła w siebie przekonanie, że bez tego da się żyć.
Rano nie czułam zmęczenia. Szłam do pracy, jakbym wracała z dalekiej podróży, z wrażeniem, że wszystko jest inne, nowe, te mokre po deszczu ulice, ten chłodny powiew wiatru na policzku i ci ludzie, tacy smutni, dlaczego tacy smutni?… Jurek nie okazał najmniejszego zdziwienia, kiedy oddałam mu tak szybko przeczytaną książkę.
Podobało się? – zapytał z uśmiechem. Prawie nie dałam mu dojść do słowa.
Od tej pory nie przestawaliśmy rozmawiać. Przychodził wcześniej niż kiedyś, wychodził później, czasami nawet odprowadzał mnie do domu. Zauważyłam, ze teraz i on instynktownie szukał mnie wzrokiem, a kiedy odnajdywał, uśmiechał się. Byłam szczęśliwa. Moje życie dzieliło się na trzy części: pracę, rozmowy z Jurkiem i wieczory spędzane na lekturze, trzy części, które właściwie sprowadzały się do jednego – do książki. Nauczyłam się dyskutować o literaturze, zaczęłam zauważać coraz więcej niuansów, a ilekroć to czy inne moje spostrzeżenie zastanowiło Jurka, ilekroć wywołało u niego oznakę uznania, ilekroć przyznał, że sam by o tym nie pomyślał, niemal pękałam z dumy. Nigdy nie brakowało nam tematu. Gdy zaczynaliśmy rozmawiać o ostatnio przeczytanej powieści czy sztuce, nic nie było w stanie zbić nas z tropu, nawet tego ciepłego jesiennego wieczoru, kiedy na wąskiej uliczce starego miasta Jurek po raz pierwszy nieśmiało wziął mnie za rękę. Nasze pierwsze pocałunki, choć skąpane we łzach szczęścia, były jedynie uroczym zawieszeniem broni i tylko na chwilę przerywały żarliwą dyskusję. Było nam z tym dobrze.
Bez porozumienia wiedzieliśmy, że zostaniemy razem. Powoli zaczęliśmy rozmawiać o przyszłości, o tym, gdzie zamieszkamy, jak ułożymy sobie życie. Nie byliśmy bogaci. Ja dawno już wyprowadziłam się od ledwo wiążącej koniec z końcem rodziny i mieszkałam u obcych ludzi, w przytulnym acz słono opłacanym pokoiku, marząc o tym, że kiedyś zaoszczędzę dość pieniędzy na własne cztery ściany. Jurek był w lepszej sytuacji, odziedziczył bowiem po zmarłej babci niewielkie mieszkanie ze ślepą kuchnią, które mieściło się w starej czynszowej kamienicy i już wtedy było pełne książek. Poza nimi i paroma meblami, które bez wątpienia pamiętały jeszcze przedwojenne czasy, nie było tam nic, uważał zresztą, że niczego więcej nie potrzebuje. Pracował nieopodal mojej księgarni, w urzędzie miejskim, gdzie swym przepięknym pismem kaligrafował skrupulatnie różne ważne dokumenty. Książki kupował w nadmiarze, przeznaczając na to większą część swojej pensji, lecz wobec wizji, że zamieszkam razem z nim, odłożył trochę grosza na generalny remont.
Po cichym ślubie w pobliskim kościele stałam się wreszcie panią jego domu. Z własnych oszczędności kupiłam trochę mebli i drobiazgów, by zamienić to ciasne mieszkanko o wysokich sufitach w przytulny zakątek, do którego chciałoby się wracać. Szczególnie dumna byłam z dwóch skóropodobnych foteli kupionych na jakiejś wyprzedaży, tak miękkich i wygodnych, że nieraz zdarzało nam się w nich zasypiać.
Zaczęły się zwyczajne, proste dni. Strumień naszego życia płynął spokojną, jednostajną falą, nie niósł nam z zewnątrz żadnych niespodzianek ani mocnych wrażeń, za kolejnym zakrętem czekało nas ciągle to samo – łagodna równina oblana ciepłym światłem popołudniowego słońca. Pracowaliśmy w ciągu dnia, potem biegliśmy do domu. Jurek wracał pierwszy, kiedy przychodziłam, zastawałam go zawsze w tym samym miejscu, w fotelu przy oknie, zatopionego w lekturze. Uśmiechałam się z rozczuleniem i przychodziłam cichutko jak kot, by uklęknąć przy nim i położyć mu głowę na kolanach, a on wtedy zatapiał swoje piękne dłonie w moich włosach i opowiadał, opowiadał…
Nasze życie tylko na pozór składało się z realnych wydarzeń, żyliśmy w namacalnym świecie jedynie z konieczności. Nasza prawdziwa rzeczywistość nie miała z tym nic wspólnego, była gdzie indziej, zaszyfrowana w rządkach liter na kartach nowo otworzonej książki. Pośród prostoty szarych dni nie było dla nas miejsca na nudę czy zniechęcenie. My nie nudziliśmy się nigdy. Ileż podróży w czasie i przestrzeni odbywaliśmy każdego wieczoru, ile przeżywaliśmy razem dramatów i rozterek, ile najedliśmy się strachu, jak gorące miotały nami namiętności! Byliśmy podróżnymi w nieznane, rozdzielonymi kochankami, opuszczonymi starcami, żołnierzami na wojnie, sierotami w potrzebie, królami i biedakami, wcielaliśmy się w dobrych i złych, szczęśliwych i zrozpaczonych, cierpieliśmy i wznosiliśmy się do gwiazd, a wszystko to łączyło nas ze sobą bardziej, niż mogłoby to zrobić realne życie, to, które inni nazywają prawdziwym. Bo cóż mógł nam dać ten rzeczywisty świat? Czy mógł nam zaoferować choć małą cząsteczkę tego bogactwa? Wydawał nam się taki płytki i ubogi, nam, którzy w ciągu jednego dnia przeżywaliśmy po kilka istnień, nam, dla których nie było nic niemożliwego.
Właściwie nie byliśmy do końca sobą. Składaliśmy się z milionów papierkowych postaci, bo każda z nich zostawiała w nas coś z siebie, jakąś drobniutką rysę, której nie dało się już nigdy zmazać. Jurek rzadko nazywał mnie moim prawdziwym imieniem, Eliza, lecz zwracał się do mnie imionami coraz to nowych bohaterek, a ja, w zależności od ich charakteru i temperamentu, biegłam, skradałam się bądź szłam dumnie, byłam wyniosła, złośliwa lub nieśmiała, tak jakby wypowiedziane imię zmieniało mnie magicznie od środka, nie jak aktorkę na potrzeby sceny, ale na wskroś, do głębi.
Nasz dom był inny od domów naszych znajomych. Nie grzmiał w nim telewizor, nie huczały głośne rozmowy, było cicho. I z tygodnia na tydzień coraz więcej lokatorów. Gdy tylko zapadał zmrok, coraz więcej postaci przesuwało się po ścianach, szeptało, łkało, nuciło przedziwne piosenki, coraz więcej twarzy, słodkich, mściwych, strapionych, spoglądało na nas z ciemnych zakamarków, coraz więcej par oczu, rozświetlonych szczęściem, zgaszonych lub wypełnionych łzami, wyglądało ciekawie z kątów, dawało nam porozumiewawcze znaki. Uśmiechaliśmy się do nich, próbowaliśmy z nimi rozmawiać, a nawet je pochwycić, jednak nigdy nam się to nie udało. Były szybsze od nas, wymykały nam się z rąk wśród śmiechu i drwin, lecz nigdy nie odchodziły naprawdę. Coś trzymało je przy nas, jakaś niewidzialna nić łączyła nasze ciała z ich nieuchwytną duszą, z radością dochodziliśmy do wniosku, że widocznie jest im z nami dobrze. Nasz dom bezustannie przeistaczał się w miejsca, w których żyli, w pełne gwaru ulice wielkich miast, ponure komnaty oświetlonych pochodniami zamczysk, pokryte trupami pola walk i wonne alkowy oświetlone księżycowym blaskiem. Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, nastawała zima, drżeliśmy zagubieni wśród ciemności, lecz chwilę później pod naszymi stopami szeleścił piasek plaż lub kamienie górskich szlaków, nad głowami szumiały złociste łany zbóż i skrzypiały konary starych drzew, czuliśmy zapach morskiej soli w nozdrzach i powiew ciepłego wiatru na policzkach. Jak to możliwe, że nie pękły nasze serca, że nie umarliśmy z tęsknoty i rozpaczy, że nie pozabijaliśmy się w nienawiści? Zasypialiśmy zmęczeni, wśród szalonego śmiechu lub w gorączce łez, aby rano obudzić się do nowego życia, czyści jak niezapisana karta, gotowi spełnić się w innym, kolejnym istnieniu.
Jurek rzadko odwiedzał biblioteki, źle znosił rozstanie z przeczytaną książką, nie mógł przezwyciężyć pragnienia posiadania jej na własność. Był gotów zedrzeć z siebie ostatnią koszulę, żeby kupić za nią jakąś nową, upragnioną pozycję, a ja posuwałam się do najbardziej drastycznych oszczędności, żeby mu w tym pomóc. Powoli straciłam wszelkie upodobanie do wygody i zbędnych luksusów. Bo czy umielibyśmy cieszyć się naprawdę z nowych mebli czy modnych ubrań, skoro w zamian za to trzeba by zapłacić choćby jednym z tych światów możliwych, w których już tak nieodwołalnie zdecydowaliśmy się żyć? Książki były nam potrzebne do życia jak powietrze do oddychania, bez nich zastyglibyśmy w bezruchu jak odlane z brązu statuetki. Szły na nie wszystkie nasze oszczędności, każdy grosz, który nie był nam potrzebny do przeżycia. Dom nasz wypełniał się powoli, stawał się prawdziwym skarbcem i na szczęście nie było niebezpieczeństwa, że kiedyś stracimy możliwość wyboru, że posiądziemy wszystko.
Niepodobieństwem było ukryć nasze bogactwo przed oczami świata. Przez kilka pierwszych lat, dopóki jeszcze ktokolwiek nas odwiedzał, niemal każdy wykrzykiwał zdumiony: Ależ tu są same książki! I patrzył na nas jak na łagodnych wariatów. My zaś oboje pęcznieliśmy z dumy i niby od niechcenia kiwając głowami, odpowiadaliśmy: No tak, no tak… trochę się nazbierało – po czym wymienialiśmy uszczęśliwione, porozumiewawcze spojrzenia. Wkrótce przestano nas odwiedzać, co zresztą wcale nas nie martwiło. Nie potrafiliśmy rozmawiać o rządzie, podatkach i cenach benzyny, oni zaś nie umieli zrozumieć naszego życia, naszego świata, naszej racji bytu. Należeliśmy do dwóch odmiennych cywilizacji, z których tylko jedna istniała naprawdę, druga była złudzeniem. Niezauważalnie świat, w którym uczestniczyliśmy tylko z konieczności, zaczynał oddalać się od nas, a my od niego. Marzyliśmy, aby o nas zapomniano. Zapomniano.
Czy jednak, zapomniani i odtrąceni przez innych, nie pozostaliśmy ludźmi? Naturalnie, że nimi byliśmy, teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek. Nigdy wcześniej nie byliśmy głębiej naznaczeni piętnem człowieczeństwa, które czerpaliśmy właśnie stamtąd, z tych tajemniczych kart, gdzie człowiek powoli, cierpliwie zapisał całą prawdę o człowieku. Cierpienia, obawy, pragnienia pozostały w nas te same, zamazały się tylko ich kontury, nasz świat nauczył nas bowiem czegoś więcej, niż być tylko sobą. Przeżywając tysiące indywidualnych losów, wcielając się w tysiące tak odmiennych istnień, zatraciliśmy swoją nominalną tożsamość i pozostaliśmy po prostu ludźmi. Odkryliśmy Człowieka, zrozumieliśmy go, a on wniknął w nas, z miliardów rozsianych kawałków swej istoty poskładał się w całość i wypełnił się w naszych ciałach, w naszych umysłach, w naszym życiu. Pragnęliśmy przekazać go dalej.
Postanowiliśmy, że będziemy mieli dziecko. Nie chcieliśmy całkowicie odciąć się od zewnętrznego świata, do którego byliśmy przypisani, czuliśmy, że to musiałoby nas zgubić, lecz ludzie skażeni codziennością zbyt mocno nas odpychali. My pragnęliśmy wiosny, dziewiczej krainy, pierwotnej prostoty ducha. Jurek marzył o małym, czystym stworzeniu, któremu mógłby wpoić swoją pasję, o świeżym umyśle, który mógłby kształtować według swoich ideałów i z którym mógłby na nowo przeżywać dawny zachwyt. Miało być mostem łączącym dwa światy, pomiędzy którymi my, dla niego, zgodzilibyśmy się błąkać bez końca. Mieliśmy zostawić mu kiedyś cały nasz dobytek, te kilkanaście tysięcy książek, które ledwo mieściły się w naszym małym mieszkaniu, wychowawszy je najpierw tak, by umiało to docenić. Wizja ta przepełniała nas oboje niekłamaną radością, spędzaliśmy długie godziny, zastanawiając się nad imieniem książkowego bohatera lub bohaterki, którym je nazwiemy, i o ile przy chłopcu dyskusjom nie było końca, o tyle bardzo szybko zadecydowaliśmy, że dziewczynka otrzyma imię Małgorzata – jak bohaterka pierwszej książki, którą Jurek pożyczył mi do czytania. Podporządkowaliśmy tej perspektywie całe nasze życie, ograniczyliśmy wydatki, w podekscytowaniu zastanawialiśmy się, jak przygotować nasz ciasny dom na przyjęcie małego przybysza.
Dlaczego nie pozwolono nam skorzystać z tej jedynej pozostałej drogi, z tej ostatniej nici, która mogłaby jeszcze połączyć nas z tamtymi? Czy to też było przeznaczenie? Przez kilka lat żyliśmy w złudzeniu. Kiedy ostatecznie okazało się, że nasze marzenie nigdy się nie spełni, poczuliśmy się jak w próżni, jak na bezkresnej księżycowej pustyni, a nasz świat, dotychczas tak piękny, tak rozświetlony nadzieją, nagle wydał nam się podły i niesprawiedliwy. Nie mogłam się z tym pogodzić, byłam jak ogłuszona, uprzednia radość i nadzieja były zbyt żarliwe, żeby teraz tak po prostu wrócić do dawnego stanu ducha. Jurek był silniejszy, pocieszał mnie, uspokajał, powtarzał, że przecież nadal mamy siebie i nasz prywatny wszechświat, do którego nikt inny nie ma wstępu i w którym zawsze jakoś sobie poradzimy. Wydawało się, że szybko pozbierał się po ciosie, ale kiedy którejś nocy obudziłam się ze ściśniętym sercem, usłyszałam, że i on płacze.
To chyba wtedy po raz ostatni byliśmy dawnymi Jurkiem i Elizą. Będąc nimi, jeszcze mogliśmy żyć w tym świecie, gdzie wymagano od nas więcej, niż byliśmy w stanie dać, później to stało się niemożliwe. Zaczęłam odczuwać coraz głębszą niechęć do ludzi, którzy właściwie tylko pozornie byli ludźmi, zauważyłam, że Jurek też coraz rzadziej wychodzi z domu. Nie mieliśmy już przyjaciół, moi współpracownicy dyskretnie odsunęli się ode mnie, coraz częściej chwytałam dziwne spojrzenia, traktowano mnie z coraz większym chłodem. Któregoś zimnego grudniowego poranka wręczono mi wymówienie, które zabolało mnie tylko dlatego, że nie mogłam już pracować wśród książek. Parę miesięcy później Jurek, zbyt często nieobecny na stanowisku pracy, również stracił posadę i stanęliśmy przed trywialnym problemem, który tak niemiłosiernie nie pasował do naszego świata. Zaczęło nam brakować pieniędzy.
Nie próbowaliśmy walczyć, bo i o co? Wiedzieliśmy, że zamknięci w naszych czterech ścianach możemy trwać wiecznie, wcielając się w kolejne postacie zaklęte w grubych tomach, że wystarczy nam co wieczór otworzyć książkę, by rozpocząć wszystko od nowa. Świat obłudy i pozorów już nas nie chciał, ani my jego, słaba nić porozumienia została zerwana raz na zawsze. Nie przestaliśmy być na swój sposób szczęśliwi, choć Jurek bardzo zamknął się w sobie, pobladł, zszarzał na twarzy i zauważyłam, że wśród jego ciemnej czupryny zaczynały się przewijać coraz gęstsze białe nitki. Ja też zapewne nie wyglądałam najlepiej. Niedoskonałość naszej istoty polegała na tym, że musieliśmy jeść, a żeby posiąść kolejny zaczarowany świat na własność, też trzeba było za niego zapłacić. Czy mogliśmy gardzić pieniędzmi, skoro to od nich, choć pośrednio, zależało nasze dziś i jutro? Przyznano nam jakąś społeczną zapomogę, z której żyliśmy przez ponad dwa lata, czułam, że traktują nas jak darmozjadów, jak balast, jak kulę u nogi, lecz to akurat niewiele nas obchodziło. Nasze życie już do nas nie należało, pomagało nam tylko lepiej zrozumieć tamtych, papierowych, a przecież żywszych i prawdziwszych od tych z krwi i kości.
Jedynym, czego nie mogliśmy znieść, była myśl o sprzedaniu choćby jednej książki. Nie było o tym mowy, wiedziałam, że to by zabiło Jurka, który i tak cierpiał, nie mogąc pozwolić sobie na zakup kolejnych, tym bardziej upragnionych, im mniej mieliśmy na nie środków. Rezygnowaliśmy, z czego tylko się dało, czasami z całych posiłków, sprzedaliśmy nawet nasze ukochane skóropodobne fotele, lecz i te poświęcenia niewiele dały. Wkrótce zrozumieliśmy, że musimy pożegnać się z zakupem książek, byliśmy już na to za biedni. Te, które mieliśmy, pocieszały nas jeszcze przez jakiś czas, wracaliśmy do nich, na nowo odkrywając ich cudowną, nieśmiertelną rzeczywistość, sploty słów, które niegdyś wzruszały nas do łez, ich poezję, muzykę, niezacieralną, doskonałą strukturę, na której zbudowaliśmy nasz świat. Szybko jednak poczuliśmy, że to nie to samo, że nie możemy istnieć wiele razy w ten sam sposób, tak jak nie można całe życie słuchać jednej melodii bez uczucia zniechęcenia, pustki i nonsensu. Z drugiej strony rozstać się z raz przeżytą przeszłością oznaczałoby dla nas zamordować cząstkę samych siebie; oddając w obce ręce którykolwiek z naszych światów, popełnilibyśmy najgorszą z możliwych zdrad. I tak oto stanęliśmy przed ślepą ścianą, w martwym punkcie, nie mogliśmy już iść do przodu, lecz odwrót oznaczałby hańbę. Coś musiało się złamać, żebyśmy mogli pójść dalej.
Wbrew moim obawom Jurek nie popadł w apatię, przeciwnie, wydawał mi się bardziej ożywiony niż jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Zaczął nawet wychodzić z domu, by poszperać w bibliotekach, i znów przynosił całe kieszenie książek. Tym razem z zewnątrz były inne, nie pachniały świeżą farbą drukarską lecz wieloletnim kurzem i jakby zapomnieniem, to jednak tym bardziej nas wzruszało, w środku bowiem kryły to samo co tamte, ten sam malowniczy świat, tę samą ponadczasową prawdę w kolejnych fascynujących odsłonach. Nasz dom zaludniał się na nowo, zaczynał żyć, nasze stare ściany znów mogły być świadkami nieznanych dotąd namiętności, a my, jak za młodych lat, znów śmialiśmy się i płakaliśmy, odgrywając role skłóconych sąsiadów czy nieszczęśliwych zakochanych. Znów byliśmy bogaci i szczęśliwi, a choć dziwiła mnie ta nagła zmiana w Jurku, to wyrzeczenie się pragnienia posiadania ich na własność, przez długie miesiące niczego nie podejrzewałam.
Któregoś dnia, kiedy wyszedł z domu, a ja zabrałam się za ścieranie kurzów, dotarło do mnie, że od dłuższego czasu nie kupujemy nic, tymczasem książek jakby ciągle przybywało. Niepokojące podejrzenie przebiegło mi przez głowę, boleśnie ścisnęło serce. Szperając w piętrzących się stosach, wśród których coraz ciężej już było się poruszać, ze zgrozą odkryłam wszystkie niedawno czytane egzemplarze oznaczone biblioteczną sygnaturą, ukryte sprytnie pod innymi, dawniejszymi. Przez długą chwilę nie mogłam się pozbierać. Dlaczego nic mi nie powiedział? Czy myślał, że ja bym z nimi, przeciwko niemu?… Kiedy wszedł, od progu zrozumiał, że już wiem, i spojrzał na mnie twardo, dumnie, wyzywająco, jak jeszcze nigdy. Rozpłakałam się. Niczego mu nie wyrzucałam, ale on sam szybko zrozumiał, czym i jak bardzo mnie zranił.
Od tej pory robiliśmy to razem. Z początku nie było to trudne, bowiem nikt jeszcze nie zorientował się, że w miejskich bibliotekach systematycznie giną książki, w końcu jednak fakt ten musiał zostać zauważony, a po kilku kolejnych miesiącach kumulująca się afera wybuchła ze zdumiewającą mocą. Zaostrzył się nadzór, sprawą zajęła się policja, poprzez media i notatki w prasie zwracano się do czytelników z prośbami o czujność, zaś – co szczególnie nas dotknęło i przepełniło litością dla tych ignorantów – ponad wszystkim górowało wszechpotężne poczucie absurdu. Dyskutowano, spekulowano, nikt nie mógł zrozumieć, po co komuś te w sumie bezwartościowe książki, zaczęto nawet węszyć z godną pożałowania przenikliwością, czy to przypadkiem nie jakieś cenne manuskrypty… Wiedziałam, że prędzej czy później muszą nas odkryć, Jurek też był tego świadomy, ale nie chciał przestać, wpadł bez reszty w wir nałogu, a ja szłam ślepo za nim. W domu zaczynało już brakować miejsca, wykorzystaliśmy każdy centymetr, już niemal spaliśmy na książkach, lecz to tym bardziej nas dopingowało, a kolejni, nowo poznani bohaterowie też jakoś sobie radzili, dołączali do grona milionów innych i ciągle jeszcze gdzieś znajdowało się dla nich miejsce.
Podejrzenie padło na nas dość szybko. Nagle okazało się, że tylko pozornie o nas zapomniano, w rzeczywistości byliśmy powszechnie znani jako para niegroźnych wariatów, co zresztą, kiedy w końcu złapano Jurka na gorącym uczynku, okazało się okolicznością łagodzącą i uchroniło go od długiego aresztu. Wyrok, który wydano, był jednak stokroć gorszy, zarządzono bowiem konfiskatę wszystkich naszych książek i kiedy przyjechała ciężarówka, a obcy ludzie w swych obojętnych rękach zaczęli wynosić cały nasz sprofanowany świat, miałam ochotę wyć z bólu jak zwierzę. W ostatniej chwili zdołałam ukryć pod bluzką na piersiach tę najważniejszą dla mnie książkę, pożółkły ze starości egzemplarz Mistrza i Małgorzaty, który Jurek dał mi kiedyś do przeczytania i dzięki któremu przekroczyłam tamten magiczny próg. Nie umiałam ocalić więcej.
Wiedziałam, że Jurek, który wówczas kończył odsiadywać swój krótki wyrok w więzieniu, nigdy nie zdoła pogodzić się ze stratą, że to go zabije, dlatego ze ściśniętym sercem czekałam na jego powrót do domu. Kiedy wszedł do pustego mieszkania, w którym zostały już tylko przerażające swą nagością półki, łóżko, stary stół i dwa rozhuśtane krzesła, odniosłam wrażenie, że jakoś się zmienił, i dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że jego włosy są białe jak mleko. Nie powiedział nic, usiadł tylko ciężko na łóżku i gestem poprosił, żebym usiadła obok, po czym ujął mnie za rękę i oboje zastygliśmy w zgodnym bezruchu, wpatrując się w przeciwległą ścianę. Było cicho, jedynie wiatr gwizdał przez szpary w oknach, powoli kończył się już listopad, w domu było chłodno, dziwnie obco.
Czy czuliśmy się nędzarzami? Nie, nie wtedy. Rozmyślaliśmy o naszym życiu, o naszym utraconym świecie i nie żałowaliśmy ani sekundy. Byliśmy bogaci w to, co było za nami, i powoli wracaliśmy do początku, choć zdawało się, że to już koniec. Siedzieliśmy tak długo w milczeniu, aż zapadł zmrok i powróciły nasze książkowe postacie, zaskoczone pustką, jakby nieufne, ale wierne, tak wzruszająco wierne. Wtedy bez słowa podałam Jurkowi naszego Mistrza i Małgorzatę, a on spojrzał na mnie i nagle, niespodziewanie, uśmiechnął się.
W nocy zbudził mnie jego ciężki, chrapliwy oddech, przeraziła mnie jego twarz. Pamiętam mój strach, moje błaganie, ciemną klatkę schodową, przez którą biegłam na oślep, szukając pomocy. Sąsiadka zatrzasnęła mi drzwi przed nosem, ale kiedy wykrzyczałam jej przez nie, że mój mąż umiera, zlitowała się i zadzwoniła na pogotowie. Przyjechali po kwadransie, który trwał całe wieki, podali mu jakieś zastrzyki i medykamenty, pamiętam, jak mnie uspokajali, obiecywali, że będzie żył. Nie uwierzyłam, oczy siwowłosego lekarza powiedziały mi zresztą wszystko.
Spędziłam przy Jurku cały dzień i całą długą noc, ze wzruszeniem patrzyłam na jego zwiędłe lecz wciąż piękne dłonie bezsilnie spoczywające na naszym starym kocu. Jego blada twarz i śnieżne włosy zlewały się w jedno z bielą poduszki, ale oczy patrzyły żywo, przenikliwie.
Złamałem ci życie, Małgorzato – wyszeptał z trudem, kiedy wzięłam go za rękę.
Nie – odpowiedziałam łagodnie. – Nauczyłeś mnie żyć.
Odszedł nad ranem, cicho, bez zdziwienia ani rozpaczy, żegnając mnie bledziutkim uśmiechem. A ja, choć wiedziałam, że nie mogło skończyć się inaczej, przez długie godziny nie potrafiłam uwierzyć, że to już. Nie uroniłam jednak ani jednej łzy, być może straciłam już zdolność do płaczu, a być może podświadomie czułam, że nasz świat wcale się nie skończył, że trwa.
Przed pogrzebem wyciągnęłam spod poduszki tę jedyną ocalałą książkę, niezapomniany egzemplarz Mistrza i Małgorzaty, i rzuciłam ją Jurkowi zamiast ziemi. Poprzez grubą drewnianą zasłonę czułam, że znów się uśmiechnął. Czy liczyło się, czy mogło się liczyć coś więcej? Byliśmy tam tylko we dwoje, choć wokół tyle oczu, przyciągniętych ciekawością i żądzą sensacji, przeszywało mnie zimnymi spojrzeniami. Nie zwracałam uwagi na szemranie tłumu, który daremnie dopatrywał się na moim obliczu łez, po cichu nazywając mnie starą wariatką i dziękując Bogu, że nigdy nie mieliśmy dzieci. Nie odnalazłam w sobie ani cienia buntu, czułam wobec nich tylko coś w rodzaju litości. Jak miałam im wytłumaczyć, że to oni byli martwi?
Trudno mi teraz przyzwyczaić się do pustych ścian, wydaje mi się, jakby one same płakały nad swoją wolnością. Nie lubię echa, które odbija się od ich nagich płaszczyzn, ani słońca, które równym snopem kładzie się na zbyt szerokiej podłodze. Za dużo tu powietrza do oddychania, duszę się nim. A jednak, choć dni są długie i mijają powoli, zmierzch przynosi ukojenie. Powracają wówczas dawni mieszkańcy, wszyscy ci, którzy zostawili tu swoją papierową duszę, piękne kobiety w powłóczystych sukniach, spaleni słońcem marynarze, eleganccy arystokraci, sterani życiem starcy, beztrosko roześmiane dzieci. Rozpoznaję ich, pamiętam ich imiona, każdego znam przecież od lat. Wyciągam do nich ramiona, przyzywam ich, a oni umykają ze śmiechem, kryjąc się po kątach, by jednak znowu z nich wyjrzeć, gdy tylko odwrócę głowę.
Jurek też przychodzi, rozpoznaję go w ich tłumie, on jeden nie boi się podejść bliżej. Ma swoją dawną ciemną czuprynę i rozświetlone nadnaturalnym blaskiem oczy, w swych pięknych dłoniach trzyma wielką, otwartą księgę. Wszystko jest jak dawniej, czasami rozmawiamy, czasami wolimy pomilczeć i jest mi z tym dobrze, bo widzę, że on jest szczęśliwy. W naszym nowym świecie nie ma pustki, nie ma śmierci, nie ma nawet czasu. Jesteśmy zapisani czarnymi literkami na kartach wiecznej księgi, jesteśmy przedmową i epilogiem opowieści o tamtych, którzy istnieją mocniej i prawdziwiej od nas, bo ich papierowy świat trwa, podczas gdy ten pozornie realny przemija.
