Lekcja matematyki powoli zbliżała się do końca, do dzwonka zostało zaledwie pięć minut, ale każdy, kto kiedykolwiek doświadczył nudy sięgającej poziomu stratosfery, wie, jak długo może trwać każda z tych pięciu sześćdziesięciosekundowych porcji wieczności. Wskazówki zegara wiszącego obok tablicy posuwały się do przodu tak niemrawo, jakby miały już nigdy nie dobrnąć do celu, a jedyną względną atrakcję zapewniała bzycząca cicho gdzieś na szybie mucha. Uczniowie czwartej C kończyli pisać klasówkę z algebry. Właściwie wszyscy już ją napisali i teraz siedzieli śmiertelnie znudzeni, gapiąc się beznadziejnym, sennym wzrokiem to w swoją kartkę, to w bezlitosny zegar, to znów w okno, ewentualnie w jeszcze inny wybrany według uznania punkt wszechświata.
Gdyby ktoś zajrzał w tym momencie do sali od matematyki, uznałby, że wypełnia ją grupa wyjątkowo znudzonych osiemnastolatków i że nie dzieje się tam nic ciekawego. Gdyby jednak tenże ktoś miał moc zerknięcia w zakamarki ich serc i dusz, szybko by dostrzegł, jak dalece pozorny jest ów spokój i jak intensywna muzyka sfer rozbrzmiewa w rzeczywistości w tych młodych, burzliwych umysłach.
Siedząca w drugiej ławce Basia, klasowa piękność o miękko wijących się brązowych włosach i prześlicznych bursztynowych oczach, miała dziś wyjątkowo zły humor. Po pierwsze dostała rano jedynkę z fizyki, co źle wróżyło jej szansom na upragnioną czwórkę na koniec semestru, po drugie dowiedziała się od Anety, że wczoraj Michał rozmawiał pół godziny po lekcjach z tą czarną Zuzą z trzeciej A (z nią, Basią, nigdy dotąd nie rozmawiał tak długo!), a po trzecie… cóż, po trzecie Michała w ogóle dzisiaj nie było w szkole, a to tym bardziej było podejrzane. A jeśli jego nieobecność też ma jakiś związek z Zuzą? Basia westchnęła cicho, opierając podbródek na dłoni i nieprzytomnym wzrokiem wpatrzyła się w tablicę, nieświadoma uczuć, jakie budzi tym uroczym gestem w znękanej duszy siedzącego w sąsiednim rzędzie Maćka.
Ten postawny, może nawet odrobinę zbyt krępy chłopak o ciemnych, roześmianych oczach, dziś siedzący sam z racji nieobecności Michała, od dawna kochał się w Basi. Od dawna, czyli w jego mniemaniu co najmniej od stworzenia świata, a w praktyce od niespełna dwóch lat, bo to właśnie wtedy Basia dołączyła do ich klasy, czyniąc go od pierwszej chwili swoim niewolnikiem. Niestety, nie mógł nie zauważyć, że wybranka obdarzyła swoimi cennymi względami nie jego, a Michała, jego kumpla z ławki, z którym znał się jeszcze z podstawówki i którego przyjaźń mocno sobie cenił. O ironio losu! Gdyby chociaż był to wróg, któremu pod byle pretekstem można by dać w zęby… Maciek wiedział co prawda, że Michał nie był jakoś szczególnie zainteresowany Basią, świadomość ta jednak tylko w nieznacznym stopniu umniejszała cierpienia jego serca. Gdyby wiedział, że sam również czyni bliźniemu co jemu niemiłe…
Na prawo, pod ścianą, siedziała bowiem Natalka, niepozorna, szczuplutka szatynka, której duże, błękitne oczy podejrzanie często zerkały w stronę Maćka, gdy tylko miała pewność, że nikt tego nie widzi. Nieśmiałe swe uczucie ukrywała w sercu już od pierwszej klasy, a ponieważ była głęboko przekonana, że obiekt jej westchnień i tak nigdy na nią nie spojrzy w ten sposób, kryła się tak skutecznie, że Maciek przez ponad trzy lata zupełnie się nie zorientował, jakie emocje budzi w sercu swej koleżanki. Zorientowała się za to Julka, jej koleżanka z ławki, która sama będąc od pół roku szczęśliwie związana z nie byle kim, bo ze starszym o dwa lata studentem politologii, w przypływie współczucia dla nieszczęśliwej koleżanki usiłowała już wielokrotnie (i niestety bezskutecznie) odwrócić jej uwagę od Maćka, niby przypadkowo przedstawiając ją temu czy innemu koledze swego chłopaka.
Rzut oka w głębiny dusz siedzących w pierwszej ławce środkowego rzędu Justyny i Izy nie przyniósłby już tak spektakularnych wrażeń, obie były bowiem skupione głównie na nauce i wyciąganiu średniej powyżej pięć, w związku z czym nie miały czasu na myślenie o facetach. Prawda jednak była taka, że żadni faceci dotąd się nimi nie zainteresowali, więc nie wiadomo, jak sprawy by się miały, gdyby było inaczej. W pewnym sensie w podobnej sytuacji znajdowali się dwaj panowie z sąsiedniej ławki, czyli Kuba (zwany Brusem) i Artur (alias Byko) – ci co prawda poświęcali się z takim oddaniem bynajmniej nie nauce, a treningom karate, na które uczęszczali od lat we dwóch i które stanowiły obecnie cały sens ich życia. Obaj marzyli o tym, że kiedyś zostaną zawodowcami, mistrzami sztuki walki, i gdyby na drodze do ich serca miała pojawić się jakaś dziewczyna, musiałaby niewątpliwie przybyć ubrana w białe kimono, najlepiej przewiązana odpowiednim pasem.
Z kolei siedząca z Basią jasnowłosa Aneta, jak i dwie ich przyjaciółki ze wspólnej paczki, czyli Emilka i Magda zajmujące ławkę za nimi, należały póki co do tych beztroskich, nastoletnich istot, które uczuć swych nie lokują na stałe w żadnym ze swych przelotnych obiektów zainteresowania, choć na brak powodzenia u przedstawicieli płci męskiej bynajmniej nie mogą narzekać. One to wprowadzały zazwyczaj najbardziej wesołą atmosferę w klasie, przekomarzając się w duchu ciętej ironii z chłopakami z tylnych ławek, w szczególności z Bartkiem i Grześkiem, dwoma klasowymi przystojniakami, którzy – nieczuli na urok osobisty pięknych koleżanek, jako że obaj spotykali się od jakiegoś czasu z dziewczynami spoza szkoły – nie ustępowali im nigdy pola w wyrafinowanych żartach wymagających wyjątkowo niewyparzonej gęby.
Przekomarzanki te były wodą żywą i solą ziemi w klasie trzeciej, kiedy to zajmowały całe przerwy, wywołując zbiorowe salwy śmiechu. W przypadku niektórych szczególnie atrakcyjnych wątków w ciętą wymianę zdań włączała się niemal cała klasa, a ich ciąg dalszy krążył już w czasie lekcji w postaci podawanych z rąk do rąk karteczek zwanych grypsami. Treść grypsów, do których każdy po kolei mógł się swobodnie dopisać, budziła niezwykle żywe reakcje, za które niejeden słabszy zawodnik wyleciał już z lekcji za drzwi, nie umiejąc powstrzymać się od parsknięcia śmiechem podczas matematyki albo (nie daj Boże) chemii. Cudem jakimś jednak do tej pory cenne te rekwizyty nie trafiły do rąk żadnego nauczyciela, co, przyznać należy mimochodem, mocno rozzuchwaliło towarzystwo. W czwartej klasie zwyczaj ten nieco osłabł, ale nadal przy odpowiedniej okazji gwarantował dobrą zabawę.
Jedną tylko osobę omijały zazwyczaj krążące po klasie grypsy, zapewne dlatego, że tak się już przyzwyczajono. Osobą tą był Gluś, nieprzyzwoicie wysoki i jeszcze nieprzyzwoiciej chudy chłopak siedzący samotnie w ostatniej ławce pod oknem. Na imię miał tak naprawdę Piotr, ale nikt poza nauczycielami nigdy go tak nie nazywał. W kolektywnej świadomości klasy funkcjonował od zawsze jako Gluś, a wdzięczne to miano przyniósł bodaj jeszcze z podstawówki, co dowodziło niezbicie, że Glusiem był praktycznie od urodzenia.
– Kto Glusiem się urodził, Glusiem i umrze – wygłosił kiedyś patetyczną sentencję Grzesiek, podnosząc w górę palec.
Wywołał tym taką wesołość, że zaniepokojona historyczka, która przechodziła korytarzem w chwili, gdy towarzystwo najgłośniej kwiczało ze śmiechu, zagroziła im wezwaniem dyrektorki.
Zazwyczaj jednak nikt się Glusiem nie przejmował, po prostu nie zwracano na niego uwagi, jakby w ogóle nie istniał. Owszem, należał do klasy, był jednak potrzebny głównie jako obiekt okazjonalnych żartów, nikt ani z nim nie siedział, ani nie próbował nawiązać bliższego kontaktu, on sam zaś nigdy o to nie zabiegał. Na lekcjach siedział niemal nieruchomo w swej ostatniej ławce, zaś na przerwach stał samotnie przy parapecie pod oknem w końcu korytarza. Docinki na swój temat znosił w milczeniu i ze stoickim spokojem, sam nigdy nie inicjował rozmowy, a jeśli ktokolwiek zwrócił się do niego (co, przyznać trzeba, zdarzało się nader rzadko), odpowiadał zawsze uprzejmie, choć możliwie jak najkrócej.
Sprawiedliwość każe tu dodać, że owe żarciki i docinki, jakich czasami bywał ofiarą, choć niewątpliwie złośliwe, nie były tak naprawdę z gruntu agresywne, każdemu w klasie zdarzało się bowiem oberwać w tych słownych utarczkach, a Gluś jedynie, jako wyjątkowo wdzięczny obiekt, obrywał może odrobinę częściej niż inni. Czy przejmował się tym? Szczerze mówiąc, nikt się nad tym nie zastanawiał. Tego, co działo się w duszy Glusia, nikt w klasie nie mógłby i tak odgadnąć, nawet gdyby jakimś przypadkiem się tym zainteresował.
Dzwonek wreszcie zadzwonił litościwie i znękane towarzystwo wypełzło leniwie na korytarz na ostatnią przerwę. Emilka, Aneta i Magda pobiegły zająć ławkę przy schodach, pociągając za sobą Basię.
– Baśka, coś ty taka skwaszona? – rzuciła Magda, sadowiąc się na środku. – Matmę położyłaś, co? Ja chyba też dwa ostatnie mam źle.
– E, nie chodzi o matmę – zaśmiała się Aneta, szturchając złośliwie Basię. – Tylko kogoś dzisiaj nie ma w szkole, co, Bacha?
– Oj weź, daj mi spokój – fuknęła Basia, opadając z rezygnacją na skraj ławki.
– Michał chyba leci na tę małą Zuzę z trzeciej A – powiedziała Emilka, która, oparłszy się właśnie o ścianę, wyciągnęła nogi do przodu i oglądała sobie z uwagą czubki butów. – Nie wiem, co w niej widzi, jak ma taką Baśkę pod ręką… Frajer, nie? Ale ty się, Basia, nim nie przejmuj, przecież możesz mieć każdego. Taki na przykład Maciek to by do piekła za tobą poszedł…
– Dzięki – mruknęła Basia. – Wyobraź sobie, że ja się do żadnego piekła nie wybieram, a już na pewno nie z Maćkiem.
– Nie wiem, dlaczego ci się nie podoba. Fajny chłopak, ja go lubię.
– Jej, no, ja też go lubię! – jęknęła Basia. – Ale co z tego? Lubię go i nic więcej. Skoro tobie tak się podoba, Mila, to go sobie podrywaj, odstąpię ci z przyjemnością.
– E tam – Emilka wzruszyła obojętnie ramionami.
– Tak się niestety nie da – zaśmiała się Magda. – Do tego tanga trzeba dwojga, jeśli nie ma między nimi chemii, to nie ma, nic się na to nie poradzi.
– Ty mi lepiej nie przypominaj o chemii – warknęła ostrzegawczo Aneta i wszystkie jak na komendę wybuchły śmiechem.
Chemia była piętą achillesową Anety, w trzeciej klasie ledwo wybroniła się na pozytywną ocenę na koniec roku, więc już sam dźwięk tego słowa przyprawiał ją o nieprzyjemne dreszcze. Rozmowa zeszła znów na klasówkę z matematyki, następnie na czekającą je za niewiele ponad pół roku maturę, wreszcie powróciła jeszcze raz do tematu Michała, z tym że wtedy akurat zadzwonił dzwonek na ostatnią lekcję i nikt już nie zdążył podokuczać Basi.
– Ale wiecie co, coś mi przyszło na myśl – rzuciła nagle tajemniczo Emilka, kiedy szły do sali. – Tylko cicho, teraz nie ma czasu, potem wam powiem.

Dalsze części:
(2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15) (16) (17) (18) (19) (20) (21) (22) (23) (24) (25) (26) (27) (28) (29) (30) (31) (32) (33) (34) (35) (36) (37) (38) (39) (40) (41) (42) (43) (44) (45) (46) (47) (48) (49) (50) (51) (52) (53) (54) (55) (56) (57) (58) (59) (60) (61) (62) (63) (64) (65) (66) (67) (68)