Mniej więcej w tym samym czasie Basia zrezygnowała z zemsty na Maćku za Michała. Z każdym dniem, kiedy się nad tym zastanawiała, coraz lepiej rozumiała, jakie to było głupie i niedojrzałe, a w pewnym sensie i żałosne. W dniu, w którym wpadła na ten pomysł, była w strasznym dołku i był to pierwszy odruch samoobrony w obliczu jej zranionych uczuć, ale teraz już rozumiała dobrze, że to nie było ani mądre, ani sprawiedliwe, ani honorowe. Było zwyczajnie idiotyczne. Zrezygnowała więc z planu, który przez jakiś czas sztucznie i fałszywie podtrzymywał ją na duchu i w tym względzie przynajmniej poczuła pewną ulgę. Jeśli chodzi o Michała, który teraz już oficjalnie chodził z Zuzą, ulgę odczuła już wcześniej i wydawało się, że jest na prostej drodze do całkowitego wyleczenia się z tego falstartu.
A jednak nadal mocno cierpiała, nadal nie mogła się pozbierać. Był to już nie tyle standardowy ból złamanego serca, ile wielki, męczący ból egzystencjalny, głębokie poczucie bezsensu życia, którego ostrze dotyka nawet królów. Od kilku tygodni wracały (i to ze wzmożoną siłą) ponure nastroje, o których już zdążyła zapomnieć od czasów Tomka, gwałtowny spadek poczucia własnej wartości, głębokie niezadowolenie z samej siebie, przekonanie, że do niczego się nie nadaje i nic jej już w życiu nie czeka, a jeśli czeka, to na pewno nic dobrego. Cóż z tego, że była ładna, przebojowa, że podobała się chłopakom i mogła przebierać w nich jak w ulęgałkach, skoro za każdym razem, kiedy ktoś jej się spodobał, to albo zupełnie się nią nie interesował, albo ją zwodził i wymykał się w końcu do innej, albo okazywał się energetycznym wampirem, od którego trzeba było zwiewać, gdzie pieprz rośnie? Coraz częściej zadawała sobie pytanie, co z nią jest nie tak, że wszystko układa jej się tak beznadziejnie, dlaczego ciągle musi mieć takiego pecha?
Przypomniało jej się, jak kiedyś któraś z ciotek na imieninach u babci długo perorowała na temat przypadków znajomych „starych panien”, które „takie ładne, mogły mieć każdego, a w końcu zostały same”. Wtedy nie zwróciła na te słowa większej uwagi, ale teraz zabrzmiały nagle w jej pamięci głuchym echem i Basia z przerażeniem pomyślała, że może właśnie ona jest jedną z takich przyszłych „ładnych starych panien”, co to wydziwiają, kapryszą, czekają nie wiadomo na co, a potem budzą się w samotności, kiedy jest już za późno… Tyle że ona przecież nie wydziwiała, nie kaprysiła, nikogo nie zwodziła! Gdyby tak było, kara od losu może by się jej należała, ale przecież za każdym razem to właśnie ona mocno się angażowała, oddawała całe swoje serce, chciała być szczęśliwa… To nie ona niszczyła, ale ją niszczono! Co prawda miała przez chwilę zamiar podeptać w zemście Maćka, ale przecież tego nie zrobi, nie umiałaby, nie była aż taka zepsuta, nawet w zamyśle to miał być tylko akt samoobrony. Zawsze przecież to ona była ofiarą…
I wtedy nagle pomyślała o Glusiu. No jasne, przecież Glusia właśnie miała zamiar zniszczyć! Był to co prawda pomysł Emilki, ale to ona, Basia, poddała jego kandydaturę i to ona była wykonawczynią eksperymentu, to ona miała za zadanie uwieść go i spektakularnie odtrącić, nagrywając na kamerkę jego sprowokowane wyznania… Emilka uważała, że taka zabawa krzywdy nikomu nie zrobi – ale jeśli właśnie zrobi? Glusiowi może nawet bardziej niż innym. A cóż ten biedny, spokojny chłopak zrobił jej złego, żeby mogła tak go potraktować? Przecież on też był człowiekiem, miał swoje uczucia… Basi zrobiło się wstyd.
Od czasu, kiedy tak intensywnie pomagał jej w nauce do poprawki z fizyki, inaczej już o nim myślała. Kiedyś nie zauważała go zupełnie, czasami wraz z innymi złośliwie żartowała z tego chudego, niemiłosiernie wysokiego samotnika z ostatniej ławki, ale chwilę potem zapominała o jego istnieniu, ba, w pewnym sensie nawet nim pogardzała, jak kimś drugiej albo trzeciej kategorii. Poznawszy go bliżej, ze zdumieniem odkryła, jak w gruncie rzeczy sympatyczny i prostolinijny był to chłopak, jak normalnie i swobodnie się z nim rozmawiało, jak dobrze się czuła w jego towarzystwie. W niczym się nie narzucał, każde słowo przyjmował za dobrą monetę, na wszystkie pytania odpowiadał poważnie i konkretnie, a przy tym nigdy nie krytykował jej błędów, choć na jego miejscu sama siebie nieraz trzasnęłaby zeszytem w głowę za tępotę, kiedy po raz siódmy czy ósmy tłumaczył jej to samo, a ona nadal nie mogła załapać.
Anielska cierpliwość, jaką wykazywał względem niej przy nauce fizyki, uspokajała ją i wyciszała, bo wiedziała, że jeśli znowu czegoś nie zrozumie, on jej nie potępi, a spokojnie wytłumaczy wszystko po raz dziewiąty. Była mu za to bardzo wdzięczna, bardziej, niż umiała i chciała okazać, być może dlatego na ten czas instynktownie odrzuciła wszelkie działania związane z Emilkowym eksperymentem. Bo rzeczywiście to byłoby obrzydliwe, ładnie by mu się tym odwdzięczała za pomoc i życzliwość… Czując podświadomie, że nie powinna dalej tego ciągnąć, z dnia na dzień przestała zaczepiać Glusia wzrokiem, czarować go wystudiowanymi uśmieszkami, a zaczęła się zachowywać zgodnie z tym, co rzeczywiście czuła. Niespodziewanie dla samej siebie przestała przed nim grać.

Poprzednie części:
(1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15) (16) (17) (18) (19) (20) (21) (22) (23) (24) (25) (26)
Dalsze części:
(28) (29) (30) (31) (32) (33) (34) (35) (36) (37) (38) (39) (40) (41) (42) (43) (44) (45) (46) (47) (48) (49) (50) (51) (52) (53) (54) (55) (56) (57) (58) (59) (60) (61) (62) (63) (64) (65) (66) (67) (68)