Gluś (cz. 37)

Cały grudzień, kiedy to Piotrowi wydawało się, że nie stąpa po ziemi, lecz jak kosmonauta unosi się ponad nią, był dla zakochanego chłopaka pasmem euforii i bezgranicznego szczęścia. Przyczyną tego nadzwyczajnego stanu nieważkości była oczywiście bliska obecność Basi, bez której nie wyobrażał sobie już, jak mógłby żyć, poruszać się i oddychać. Magiczny czas, jaki spędzali wspólnie na lekcjach, coraz wyraźniejsze oznaki sympatii, jaką okazywała mu w gestach, spojrzeniach i uśmiechach, a przede wszystkim jakaś nieuchwytna myślą, ale coraz silniejsza nić porozumienia, która zazwyczaj tak niepostrzeżenie, ale nieodwracalnie zszywa ze sobą dwie dusze, wszystko to sprawiało, że ciemne i mroźne zimowe dni były dla niego wypełnione słońcem jak w środku najpiękniejszego lata.

Kochał Basię już nie tylko całym sobą, bo jego serce nie mogło pomieścić więcej czułości, jaka w nim narastała z każdym dniem, ale miał wrażenie, że również wszystko, czego by nie dotknął – zeszyt, ołówek, klamka u drzwi czy kubek z kakao – musi ją kochać i ubóstwiać. Pod jego spojrzeniem cały dookolny świat zmieniał cel swego istnienia, pozornie wszystkie te przedmioty, ulice, samochody, autobusy, nagie gałęzie drzew ugięte pod śniegiem czy czarne gawrony krzyczące na drutach średniego napięcia istniały same dla siebie, ale on czuł, że w rzeczywistości były tu wyłącznie po to, by wraz z nim wielbić Basię. Chodził jak w łunie kolorowego światła, które rozjaśniało ciepłym blaskiem nawet najbardziej szare obrazki codziennego życia, oświetlało obojętny tłum ludzi wokół niego, gdy szedł ulicą, a przede wszystkim tryskało z jego oczu, które zamieniły się na ten czas w rodzaj samowystarczalnej elektrowni. Świat jego marzeń, w którym tak długo żył w pełnym oddzieleniu od świata realnego, splótł się teraz z nim i wymieszał, Piotr nie potrzebował już być kimś innym, niż był, bo w czyjej innej skórze niż w swojej własnej mógłby czuć się lepiej, gdy to właśnie tu, obok niego, była ukochana dziewczyna?

Przez cały czas pracował zresztą nad tą skórą, ćwiczył, biegał i trenował już teraz z największą przyjemnością, wysiłek sprawiał mu ogromną frajdę, tym bardziej, że każdy krok, każde napięcie mięśni, każda kropla potu były podpisane imieniem Basi. Ciągle mało mu było wyzwań, nawet w autobusie w drodze do szkoły ćwiczył dłonie na ściskaczu ukrytym w kieszeni, umówił się też z Bykiem i Brusem, że po Nowym Roku pochodzi z nimi na próbę na treningi karate. W ciągu tych dwóch miesięcy z okładem jego wygląd zmienił się niemal nie do poznania, nabrał masy, jego ruchy stały się płynne i pewne, a jego wysoki wzrost nie tylko przestał straszyć, ale wręcz stał się atutem przy wysportowanej sylwetce i coraz bardziej proporcjonalnej budowie ciała. Piotr dwa-zero z dawnej krainy marzeń coraz bardziej stawał się rzeczywistością.

Glusia już nie było, tak jakby nigdy nie istniał. Tym bardziej, że od samego początku, od pamiętnej chwili, kiedy po raz pierwszy spojrzała mu w oczy, Basia nigdy jeszcze tak go nie nazwała. Czyż mogło zatem istnieć coś, co nie istniało dla niej? Odkąd zrozumiał, kim była owa tajemnicza kobieca postać, którą od lat wielbił w swoich snach, odkąd wymknęła mu się ze świata wyobrażeń, przeniknęła do codziennej rzeczywistości i stanęła przed nim z klasówką z matematyki w ręce, odkąd powaliła go na łopatki jednym pociągłym spojrzeniem bursztynowych oczu, Piotr nie przestawał jej gonić, biegł za nią, nie zważając na nic, przeskakiwał kolejne przeszkody i barykady, wielokrotnie przekraczał sam siebie, żeby tylko nie stracić z nią kontaktu, uchwycić ją, zatrzymać przy sobie na jeszcze jedną chwilę. W tej drodze zgubił skórę Glusia, zostawił ją za sobą jak motyl niepotrzebną poczwarkę, uwolnił się z niej jak z ciasnego więzienia i prawie już o niej zapomniał, rozwinąwszy szeroko skrzydła, na których leciał teraz w stronę światła.

Nadzieja przenikała go na wskroś jak jasny promień, nie bał się jej już, ale podsycał ją i pielęgnował. Żywił ją jak pisklę uśmiechami Basi, pochwyconymi w locie spojrzeniami jej prześlicznych oczu, drobnymi gestami, w których bardziej instynktem niż zmysłami odczytywał nieuchwytną jeszcze obietnicę przyszłego szczęścia. Był gotów czekać na nie tak długo, jak tylko będzie trzeba, walczyć o nie każdego dnia i to walczyć ostrożnie, tak, aby nie stracić ani odrobiny z tego zaufania, którym – czuł to z radością – coraz bardziej go darzyła. Nie chcąc jej zawstydzać ani stawiać w niezręcznej sytuacji, świadomy tego, że mogłoby ją to od niego oddalić, nie okazywał jej swoich płomiennych uczuć (choć zdawał sobie sprawę z tego, że zapewne nie udaje mu się ich do końca ukryć), a starał się być po prostu jej dobrym kolegą, chciał, by czuła się przy nim spokojnie i bezpiecznie.

Ku jego radości i szczęściu od czasu wypadku Izy Basia sama zaczęła się do niego zbliżać. Częściej go zagadywała, serdeczniej się do niego uśmiechała, a na przerwach szła z nim już regularnie na koniec korytarza, gdzie śmiali się i rozmawiali, po czym wracali na lekcje ramię w ramię, rozbawieni i w najlepszej komitywie. Zauważył, że czasami, kiedy nie patrzył na nią, ona przyglądała się ukradkiem jemu, potem zamyślała się i poważniała, a kiedy on spoglądał na nią otwarcie, natychmiast uśmiechała się jak gdyby nigdy nic. Nie umknęło jego uwadze również to, że przy różnych drobnych okazjach zdarzało jej się dotknąć go przelotnie, być może nie do końca przypadkowo… Raz, gdy na chemii pochyliła się, by zajrzeć do jego zeszytu, jej policzek na krótki moment przylgnął do jego ramienia, a jej miękkie włosy rozsypały się tak blisko, że poczuł ich upojny zapach. Dla takich chwil warto było żyć, nawet jeśli trwały tylko kilka sekund.

Któregoś dnia, kiedy stali jak zwykle pod oknem w końcu korytarza, zapytał, czy nie brakuje jej przyjaciółek, które na każdej przerwie znikały gdzieś natychmiast po wyjściu z sali i wracały rozbawione dopiero po dzwonku na lekcję. Wytłumaczyła mu w żartobliwych słowach, że dziewczyny wybierają się na studniówkę z kolegami z czwartej A, więc muszą pospędzać z nimi trochę czasu, żeby lepiej się poznać przed wspólnym balem.

– Wiesz, taka współpraca międzyklasowa – mówiła wesoło. – W mat-fizie jest mało dziewczyn, więc nasza klasa musi wesprzeć kolegów, którzy szukają partnerek na studniówkę. Można powiedzieć, że dziewczyny poświęcają się dla idei…

– Jasna sprawa – uśmiechnął się. – Solidarność ważna rzecz, więc skoro nie ma współpracy klasowej, musi być międzyklasowa.

– Faktycznie – przyznała zaskoczona tą uwagą Basia. – W naszej klasie nie ma ani jednej pary, chyba nawet na studniówkę nic się tymczasowego nie utworzy… Dziwne, nie?

– Dziwne – zgodził się. – Chyba że i tu ktoś się poświęci dla idei.

– No, nie wiem – zaśmiała się, po czym tknięta nagle jakąś myślą, podniosła głowę i rzuciła mu szybkie, pytające spojrzenie.

Serce mocniej mu zabiło.

– Ktoś mimo wszystko powinien bronić honoru klasy – zażartował lekkim tonem. – I gdyby moja partnerka ze szkolnej ławy zgodziła się zostać również moją partnerką na studniówkę, myślę, że moglibyśmy stanąć na wysokości zadania.

Basia zarumieniła się lekko. Serce znów skoczyło mu niemal do gardła, pierwszy raz widział na jej twarzy rumieniec, w dodatku wywołały go jego własne słowa…

– Jeśli ją poprosisz, może się zgodzi – odparła cicho.

– A więc proszę ją – powiedział z powagą, po czym pochylił się w jej stronę i również zniżając głos, zapytał uroczyście: – Czy zgodzisz się pójść ze mną na studniówkę, Basiu?

Zabrzmiało to trochę tak, jakby pytał, czy zgodzi się zostać jego żoną. Basia podniosła na niego pełne blasku bursztynowe oczy.

– Tak! – szepnęła bez wahania.

Źródło: unsplash.com

Poprzednie części: 

(1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15) (16) (17) (18) (19) (20) (21) (22) (23) (24) (25) (26) (27) (28) (29) (30) (31) (32) (33) (34) (35) (36)

Dalsze części:

(38) (39) (40) (41) (42) (43) (44) (45) (46) (47) (48) (49) (50) (51) (52) (53) (54) (55) (56) (57) (58) (59) (60) (61) (62) (63) (64) (65) (66) (67) (68)


Dodaj komentarz