Kiedy nic się nie chce – (nie tylko) o pisaniu

Znacie to? Słynne „nic mi się nie chce” prędzej czy później dopada każdego, bez względu na to jak wielkie pokłady energii w sobie nosi. Dotyczy to każdej dziedziny naszej działalności, ale w szczególny sposób dotyka tej wyjątkowo delikatnej sprawy, jaką jest tworzenie (literatury, sztuki, muzyki…). Proces twórczy to przecież nie tłuczenie i panierowanie kotleta, spadek motywacji może być dla niego zabójczy. Jak sobie z tym poradzić?

Jeszcze tylko jedna kawa…

To takie typowe, prawda? Zwłaszcza kiedy mamy do zrobienia coś, czego wyjątkowo nie lubimy, a wiemy, że trzeba. Pół biedy, jeśli jest to tylko banalne sprzątanie, które nie angażuje zbytnio myśli i można je wykonać jak automat. Znacznie gorzej, gdy musimy wytężyć przy tym umysł. Wtedy dopiero się zaczyna! Sprzątanie staje się odskocznią, idziemy myć naczynia i szorować podłogę, żeby mieć poczucie, że coś robimy, choć nie jest to bynajmniej to, co powinniśmy zrobić. Do tego jeszcze jedną kawkę, jeszcze herbatkę… a może by coś upiec, hmm?

Przytoczę tu fajny komentarz Ayame z Katalogowo, dokładnie na ten temat:

Nie ma to jak rozpraszacze. Z pisaniem może tak nie mam, za to do niektórych rzeczy zabieram się jak pies do jeża. A gdyby tak najpierw sprzątnąć mieszkanie, zrobić pranie, umyć okna (w środku zimy), coś zjeść, zamieść pustynię…

Bardzo mi się to spodobało, właściwie zainspirowało mnie do tego wpisu, bo taka wizyta Pana Niechcieja to coś, co i mnie zdarza się regularnie. Może dlatego, że na co dzień pracuję umysłowo i często naprawdę mam ochotę dać odpocząć biednym, wymęczonym szarym komórkom – a nie da się, bo trzeba zrobić to czy tamto zaraz, teraz, wręcz na wczoraj.

Kiedy nie chce się pisać

Jak wiadomo, pisanie pisaniu nierówne. Można redagować nudne i wymagające precyzji dokumenty, a można pisać coś bardziej kreatywnego, choć i tu mamy przecież do czynienia z różnymi poziomami kreatywności – co innego napisać artykuł naukowy, a co innego tekst beletrystyczny. Zostańmy przy tym ostatnim, bo jak wspomniałam na początku, jest to przypadek najdelikatniejszy.

Natchnienie a rzemiosło

Czy można zmusić się do pisania, kiedy nam się nie chce? Naturalnie, że można. Czasami wręcz trzeba, żeby nie wypaść z rytmu, do którego potem bardzo trudno jest wrócić. Nie warto przy tym fetyszyzować idei natchnienia twórczego, którego czasem rzeczywiście brakuje, ale które nie jest warunkiem sine qua non do tego, by powstał tekst. Lepszy czy gorszy, krótszy czy dłuższy… ale nasz. Proces tworzenia to tak naprawdę tylko jeden procent weny, czyli owej mitycznej iskry od bogów, a dziewięćdziesiąt dziewięć procent twardego rzemiosła, potu, krwi i łez. Oraz mnóstwo czasu, z którego tylko część jest wykorzystywana naprawdę efektywnie.

C’est en forgeant qu’on devient forgeron

Francuskie przysłowie głosi, że aby stać się kowalem, trzeba kuć. Nie oszukujmy się – żeby zacząć dobrze pisać, trzeba… pisać. A co zrobić, żeby pisać lepiej? Też pisać. Nawet kiedy jest ciężko, nasz świetny pomysł po namyśle okazuje się taki sobie, kluczowy fragment za nic nie chce się ułożyć, a słowa, które miały odmalować widziany oczami duszy obraz, nie przynoszą spodziewanego efektu. Trzeba się przełamać i pisać dalej. Tylko najpierw jeszcze ta jedna kawusia… (notabene, jak to się dzieje, że piszący są tak często nałogowymi kawoszami? Honoré de Balzac, pisząc swoje powieści, pił ją podobno hektolitrami!)

Kryzys czy chwilowy zastój?

Zadawaliście sobie kiedyś to pytanie? Granica między chwilowym zastojem, który zdarza się każdemu, kto próbuje cokolwiek tworzyć, a głębokim kryzysem, kiedy zahaczamy o filozoficzne pytanie „po co?”, jest bardzo płynna. Kryzys twórczości dotyka wielkich mistrzów pędzla i pióra, wielkich kompozytorów i twórców filmowych… ale dotyka też i tych mniejszych, tych, którzy dopiero zaczynają swoją drogę i uczą się warsztatu, zarówno zawodowców, jak i amatorów.

Rzecz w tym, że chwilowy kryzys to zjawisko najzupełniej normalne i niegroźne, choć trzeba przyznać, że dyskomfortowe. Natomiast kryzys może być chwilą przełomu. Momentem, kiedy albo uznamy, że „to bez sensu” i zablokujemy się na długo (jeśli nie na zawsze), albo przełamiemy dotychczasowe bariery i wejdziemy w nowy etap, na wyższy level, jak to mówią miłośnicy gier komputerowych.

Zarówno przestojom, jak i kryzysom towarzyszą często negatywne emocje. Dyskomfort, wyrzuty sumienia, poczucie niedopełnienia ważnego obowiązku, smutek, a nawet spadek samooceny. Jeśli pisanie jest dla nas głęboką potrzebą, niemożność jego realizacji bardzo nas frustruje, czy to z braku czasu, czy to z braku weny, choć wydaje się, że to drugie jest znacznie gorsze.

Jak sobie z tym radzić?

A bo ja wiem? Każdy chyba musi zmierzyć się z tym sam. Dobrze jest mieć wyćwiczoną silną wolę i z żelazną konsekwencją realizować swój plan, jednak nie zawsze działa to tak, jak byśmy tego chcieli. Podejrzewam, że Wy macie własne sposoby na walkę w tym względzie, ja z kolei mogę mówić tylko za siebie.

Czy ilość ma znaczenie?

Jeśli o mnie chodzi, pomimo napadów „niechciejstwa” staram się pisać w miarę regularnie, choć wiadomo, że są okresy, kiedy jest na to więcej czasu, a są takie, kiedy z przyczyn obiektywnych nie da się napisać ani słowa. Jednak nigdy nie piszę „na kilometry”, nie liczę ilości słów, ani nie stawiam sobie limitów. Zdarza mi się czasem przez cały dzień napisać tylko jedno zdanie albo garść uwag do planu opowieści, zdarzają się też sesje, po których okazuje się, że niepostrzeżenie machnęłam kilka stron. Zupełnie nie zwracam uwagi na to, ile tekstu mi wyjdzie tego czy innego dnia (tygodnia, miesiąca), nie prowadzę statystyk, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. O wiele istotniejsze jest to, na ile posunęła się do przodu opowiadana historia.

Parę liczb dla przykładu

A jakie są tego konsekwencje? Hmm… nie śmiejcie się, ale rzucę paroma prywatnymi liczbami. Obecnie jestem w trakcie pisania trzeciej powieści, jednocześnie dopracowując szczegóły wcześniejszej, już skończonej, którą mam zamiar zacząć publikować na blogu w kwietniu (ta, którą publikuję aktualnie, to tylko mała, retuszowana „rozgrzewka” sprzed iks lat, wstępne ćwiczenie stylu – choć nie ukrywam, że mam do niej pewien sentyment, w przeciwnym razie nie wyciągałabym jej z szuflady). Będzie to tekst, który uważam za swoje pierwsze większe przedsięwzięcie pisarskie. Kiedy nad nim pracowałam, nie stawiałam sobie żadnych limitów, ani dolnych, ani górnych (te ostatnie byłyby naturalne, gdybym chciała opublikować tekst w tradycyjnej formie, jednak na blogu nie są one konieczne). Pisząc, wiedziałam oczywiście, ile stron w Wordzie mi wychodzi, ale nie wnikałam w dokładne liczby. Z czystej ciekawości zajrzałam teraz do statystyk pliku… i prawie się przeraziłam. Tekst na chwilę obecną oscyluje w okolicy 1 850 000 znaków ze spacjami czyli prawie 280 000 wyrazów… A było go więcej, bo cięłam go już wielokrotnie i w pliku Poubelle (Kosz, gdzie zbieram „na wszelki wypadek” wycięte fragmenty) mam – właśnie sprawdziłam! – 424 000 znaków czyli ponad 66 000 słów. Dla porównania Gluś liczy zaledwie 323 000 znaków czyli niespełna 50 000 wyrazów.

Kiedy stoję w miejscu, cofam się

To dobrze, że tak się rozpisałam, czy źle? Cóż, sama nie wiem… Historia jest zakończona, to najważniejsze, pewnie tu i ówdzie dałoby się ją pociąć i skrócić, tyle że wtedy to już byłaby trochę inna historia… Tak czy inaczej obstaję przy zdaniu, że ilość nie ma znaczenia – byle robić swoje i nie wyjść z wprawy. Bo kiedy już jesteśmy „rozpisani”, kolejne połacie tekstu powstają sprawniej i szybciej, nawet jeśli tu i ówdzie na przeszkodzie stanie kryzys twórczy czy bardziej przyziemna chęć umycia naczyń i wypucowania na błysk glazury w łazience. Szkoda marnować takiej ciężko wypracowanej dyspozycji, dlatego uważam, że kiedy atakuje nas Pan-Nie-Chce-Mi-Się, warto się przemóc i zrobić mu na złość, choćby miało z tego wyjść tylko jedno zdanie. Co tam – jutro przecież będzie drugie, a pojutrze trzecie!

A na koniec…

No i proszę, pogadałam sobie, aż mi w wirtualnym gardle zaschło. Więc może czas by teraz napisać wreszcie coś konstruktywnego? A, owszem, jak najbardziej, ale to za chwilę… bo teraz idę zrobić sobie drugą kawę.

Źródło: unsplash.com

Powiązane wpisy:

Anty-pisanie, czyli słów kilka o cięciu tekstu

Pisanie a publikowanie utworów literackich


Dodaj komentarz