Ponieważ powoli zbliża się tzw. Święto Zakochanych, które osobiście traktuję z wielkim przymrużeniem oka (na ten temat wypowiedziałam się dwa lata temu w tym wpisie), przyszło mi do głowy, żeby podejść do kwestii walentynek z nieco innej strony, a mianowicie podjąć temat miłości, jak ją nazywam, „codziennej”. Będzie to jednocześnie okazja do nieco dłuższego i ambitniejszego wpisu, jakich ostatnio na tym blogu było mało, głównie z racji mojego braku czasu i – nie ukrywam – dość głębokiego deficytu samozaparcia, z jakim ostatnio się zmagam. Tyle gwoli usprawiedliwienia, a teraz – ad rem.
Co rozumiem przez pojęcie miłości codziennej? Oczywiście łatwo się domyślić, że chodzi tu rozumienie nieco przekorne i w pewnym stopniu przeciwne do tego, jakie standardowo przypisuje się owemu skądinąd pięknemu uczuciu łączącemu kobietę i mężczyznę (bo w końcu tylko to znaczenie wchodzi w grę w kontekście walentynek). „W pewnym stopniu” acz nie do końca, gdyż to, co zostaje wyeksponowane przy okazji Święta Zakochanych, jest ważnym aspektem pojęcia miłość, aczkolwiek – niestety lub na szczęście – niejedynym.
Miłość w ujęciu przymiotnikowym i nie tylko
Jak każde pojęcie, zarówno konkretne, jak i abstrakcyjne, miłość można zdefiniować za pomocą przypisanych do niej cech, te zaś na poziomie języka są określane przez odpowiednie przymiotniki. Już w samym tytule tego wpisu użyłam ich dwa – codzienna oraz walentynkowa – stawiając je wobec siebie w swoistej opozycji, którą podtrzymuję, choć jak zwykle nie bez zastrzeżeń.
„Miłość” walentynkowa
Najpierw jednak przyjrzyjmy się tym przymiotnikom, zaczynając od miłości „walentynkowej” i tego, z czym się kojarzy. Najłatwiej chyba zdefiniować ją poprzez użycie synonimów kontekstowych, które w moim odczuciu są następujące:
walentynkowa = romantyczna, magiczna, porywająca, upojna, baśniowa, wyjątkowa, spektakularna, ale też cukierkowa, egzaltowana, przesłodzona i na swój sposób infantylna.
Może nie każdy się z tym zgodzi, ale nic nie poradzę na to, że tak mi się kojarzy owo uczucie gloryfikowane w ramach Święta Zakochanych. Zalegające w tym czasie na sklepowych półkach upominki walentynkowe, słodkie misie z napisem I love you, czerwone poduszeczki w kształcie serca i milion innych „miłosnych” gadżetów budzą uśmiech, ale jednak trudno je traktować poważnie, nawet jeśli mają być tylko okazjonalnym drobiazgiem służącym do oznajmienia (wersja dla świeżo zakochanych) lub przypomnienia (wersja dla starych wyjadaczy) ukochanej osobie, że czujemy do niej tzw. „coś więcej”.
Oczywiście taki gest zawsze jest chwalebny i czasem bardzo potrzebny, jednak, jak pisałam już we wspomnianym wyżej poście, owa narzucona okazjonalność niejednokrotnie staje się problemem w wymiarze tak społecznym, jak i psychologicznym, albowiem po pierwsze nie każdy ma komu kupić owo czerwone serduszko na 14 lutego, co staje się dla tej osoby powodem do frustracji, a po drugie niejeden człowiek (i młody, i starszy) rokrocznie staje przed dylematem no i co ja mam jej/mu kupić na te walentynki? Jeśli dodać do tego cukierkowatość medialno-handlowej otoczki tego importowanego święta, a także jego systemową, powiedziałabym wręcz ekshibicjonistyczną infantylizację, owa promowana „miłość walentynkowa” staje się czym w rodzaju bublowatego potworka, który z prawdziwą miłością nie ma nic wspólnego.
Skąd w ogóle bierze się owa infantylizacja i pseudo-romantyczna otoczka karteczek z serduszkiem przebitym strzałą, pluszowych maskotek i welurowych poduszeczek „dla Niej” czy „dla Niego” oraz innych tego rodzaju okazjonalnych gadżetów walentynkowych? Ano bierze się ona z naturalnej na pierwszym etapie zauroczenia tendencji do spieszczania wszystkiego, co dotyczy obiektu naszych westchnień – stąd te wszystkie żabcie, misie, skarbeńki, dzióbeczki i inne zabawne istoty, którymi określamy ukochaną osobę, pragnąc w ten sposób wyrazić wzruszenie, jakie w nas budzi, podobne do wzruszenia, jakie wywołuje widok maleńkiego dziecka, kotka, pieska i wszelkich innych słodko-uroczych stworzeń. Jest to całkowicie naturalne i ze wszech miar typowe zjawisko występujące w fazie zauroczenia drugą osobą, kiedy to zakochani świata za sobą nie widzą, stają się niemal nierozłączni, a na widok czy choćby myśl o ukochanej/ukochanym w ich brzuchach trzepoczą skrzydełkami przyjemne miłosne „motylki”.
I właściwie do tej – tylko do tej – fazy nawiązują w swojej komercjalno-romantycznej otoczce walentynki obchodzone 14 lutego. Jest to faza piękna, upojna, odurzająco przyjemna, ale niestety nietrwała, wbrew przekonaniu zakochanych, że ich miłość jest wieczna i nic ich nigdy nie rozłączy. Hasła typu Together forever, choć chętnie wypisywane na walentynkowych gadżetach, zbyt często okazują się tylko pobożnym życzeniem dwójki zadurzonych w sobie ludzi, by można było traktować je poważnie.
Tymczasem taka właśnie „walentynkowa miłość” – idealistyczna, sielankowa, romantyczna i wolna od wszelkiej skazy codzienności – jest w naszej kulturze gloryfikowana i stanowi pewnego rodzaju model, do którego podświadomie dążą i młodsi, i starsi. Nic zatem dziwnego, że model ten w zwyczajnym życiu przynosi rozczarowanie, za którym idą inne negatywne i o wiele poważniejsze skutki, takie jak niechęć względem „nieidealnego” partnera, który nie odpowiada romantycznym wizjom prosto z bajki, różnego rodzaju niesnaski, egoistyczne próby dostosowania drugiej osoby do swoich własnych oczekiwań, a kiedy to nie wyjdzie – zdrady, rozstania oraz poszukiwanie tzw. „nowej szansy”. Owa szansa zaś to po prostu kolejne uczucie, które, rozpoczęte od zera, przechodzi przez ten sam porywający etap zauroczenia i motylków w brzuchu… aż do chwili, kiedy okaże się, że nowy obiekt uczuć również (niestety, niestety!) nie jest ideałem. W tym bowiem momencie kończy się miłość walentynkowa i zaczyna się – jeśli tylko pozwolimy jej się zacząć – miłość codzienna.
Miłość codzienna
Zbliżamy się do sedna dzisiejszego wpisu. O jaką miłość chodzi? A ściślej – jakimi słowami można by ją określić? Otóż jeden z chyba najbardziej znanych i jednocześnie najbardziej trafionych opisów pochodzi od św. Pawła z Tarsu, który w Liście do Koryntian definiuje ją następująco:
Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma (Kor 13, 4-7).
Jest to piękny ewangeliczny fragment, zwięzły, prosty i bardzo często czytany podczas ceremonii zawarcia sakramentu małżeństwa, zawiera bowiem w sobie sedno tego, czym jest owa codzienna miłość, o której tutaj mowa. Oczywiście od strony przymiotnikowej do tej definicji można by dodać jeszcze kilka dodatkowych rysów, zwłaszcza w opozycji do opisanej wcześniej „miłości walentynkowej”. Wymieniłabym zatem następujące synonimy kontekstowe:
codzienna = niezłomna, niezachwiana, nieulękniona, cierpliwa, wyrozumiała, niestrudzona, ofiarna, wspaniałomyślna, ale jednocześnie szara, cicha, niekiedy burzliwa i trudna, pełna cierpienia, wymagająca poświęceń. A na koniec dwa najważniejsze przymiotniki – DOJRZAŁA i PRAWDZIWA.
Choć nie są to wszystkie cechy miłości „codziennej”, zdecydowanie te są najważniejsze, zwłaszcza ta przedostatnia, czyli jej dojrzałość. To właśnie w tym punkcie różni się ona od walentynkowego zauroczenia, mimo że nie jest jego zaprzeczeniem, a po prostu kontynuacją, ciągiem dalszym, konsekwencją wejścia na wyższy i trudniejszy poziom tej fascynującej gry. Niestety bardzo wielu – i w dzisiejszych czasach niestety coraz więcej – zawodników odpada już na pierwszym etapie, z którego nie potrafią skutecznie wyjść, przez co kończą grę zaraz na początku drugiego etapu, kiedy nagle robi się trudniej i pojawiają się kłopoty. Sprawia to, że zniechęceni przerywają grę, by zacząć ją od nowa, z kimś innym, od pierwszego etapu pełnego przyjemności, górnolotnych słówek, pieszczotliwych zdrobnień i motylków trzepoczących w brzuszku. A kiedy i z kolejną osobą ten potencjał się wyczerpie, to cóż… zaczynamy od nowa, i od nowa, i od nowa… bez względu na konsekwencje, na to, że kogoś może ranimy, że w międzyczasie być może pojawiły się dzieci – bo liczy się „miłość”, której „magiczną moc” czujemy tylko na tym pierwszym, walentynkowo-romantycznym etapie zakochania.
Tymczasem miłość dojrzała nie łudzi się, że etap silnego, odurzającego zauroczenia będzie trwał wiecznie i nie czyni z niego fetysza, bez którego nie da się żyć. Dwoje ludzi, którzy potrafią pielęgnować swoją więź z naturalną radością czerpią przyjemność z tego pierwszego etapu zakochania, tak samo „korzystają” z owych motylków w brzuchu i innych elementów romantycznego zauroczenia – bo niby dlaczego mieliby się tym nie cieszyć? Jednak ów czas silnego zakochania, opartego bardziej na hormonach niż na rozumie, nie jest dla nich celem samym w sobie lecz punktem wyjścia do zbudowania czegoś więcej. Kiedyś to się nazywało okresem narzeczeństwa czyli czasem przygotowania do małżeństwa i wspólnej drogi przez życie. Dziś rzadko kto rozumuje w takich terminach, młodzi ludzie bowiem coraz częściej uciekają od odpowiedzialności i dojrzałości, albo przynajmniej odkładają je na później, na kiedyś, na jakiś nieokreślony czas stabilizacji życiowej, który wyznaczają sobie czasem po trzydziestce, czasem po czterdziestce, a czasem nigdy… bo tak jest wygodniej. To nie zmienia jednak faktu, że funkcja owego pierwszego etapu zakochania (w domyśle narzeczeństwa) zawsze jest taka sama. Na czym polega?
Otóż ów trwający około dwóch lat czas silnych i pozytywnych emocji względem drugiej osoby jest w założeniu okresem przeznaczonym na wzajemne poznawanie się, odkrywanie swoich sekretów, ukrytych zalet, ale i wad. Te ostatnie, będąc elementem negatywnym, co prawda nie pasują do idyllicznego obrazu ukochanej osoby, jednak podsycany odurzającymi hormonami stan zakochania, często słusznie porównywany do patrzenia na świat przez różowe okulary, pozwala na ich akceptację i nauczenie się, jak sobie z nimi radzić. Radzić sobie, a raczej jak zachowywać się na co dzień wobec nich, bowiem naiwnością jest myślenie, że nasza miłość usunie u drugiej osoby wszelkie wady, wyleczy ją z egoizmu, lenistwa, kłótliwości, bałaganiarstwa itp. Naiwnością jest liczyć na to, że dziewczyna uzależniona od flirtowania z chłopakami pod wpływem ukochanego stanie się wierna jak pies, że wykłócająca się ze wszystkimi wokół hetera dla swojego jedynego rycerza schowa złe humory do kieszeni i zawsze będzie dla niego taka miła jak teraz, albo że słodki bad boy regularnie podpijający sobie z koleżkami wódeczkę na hucznych imprezach z miłości do swej lubej stanie się abstynentem i domatorem. Owszem, tak może nawet i będzie – przez jakiś czas, dopóki będzie trwał stan hormonalnego odurzenia i zakochania „na śmierć i życie”, kiedy to jesteśmy gotowi spełnić każdą zachciankę naszego księcia lub księżniczki. Jednak później, gdy hormony opadną i stan silnego zakochania w naturalny sposób minie, wszystkie te wady wrócą… Wrócą, albowiem od początku były, świetnie się miały i nigdzie się nie wybierały, tylko po prostu dobrze się ukryły. A może nawet nie musiały się ukrywać? Przecież naszego „misiaczka” czy naszą „żabcię” kochamy razem z jego/jej wadami! Niestety tylko do czasu, bo kiedy mija burza hormonów, nagle to, co w drugiej osobie było takie „słodkie i urocze”, zaczyna nas powoli irytować, a w końcu tak solidnie wkurzać, że najdroższemu „misiaczkowi” czy „żabci” najchętniej urwalibyśmy za to łeb.
I tu właśnie jest ten moment umiejętnego wejścia na wyższy level gry. Ów pierwszy etap zauroczenia, kiedy rozbuchane hormony pozwalają nam zaakceptować drugiego takim, jaki jest, ma służyć nie tylko do biernego „sprawdzenia”, czy pasujemy siebie nawzajem (z końcową konkluzją: nie, jednak to nie było to! no to pa, bye-bye, poszukam gdzie indziej!), ale do aktywnej pracy nad tym, by jak najlepiej się do siebie dopasować. Nie ma bowiem na ziemi dwóch osób, które, niczym w romantycznej baśni, z miejsca pasują do siebie jak ulał i niczego w sobie nie muszą zmieniać, a naiwna, dziecięca wiara w taką bajkę przynosi w dorosłym życiu więcej szkód, niż można sobie wyobrazić. Stety lub niestety każda para ludzi, która chce razem iść przez życie (together forever, jak deklarują sobie zakochani), musi się w tej drodze „dotrzeć” i wzajemnie dopasować, w przeciwnym razie wspólna podróż staje się na dłuższą metę niemożliwa.
Tak więc istotą dojrzałej miłości jest ciągła zmiana i dostosowywanie się, ale – uwaga! – nie chodzi tu o wymuszanie zmian na drugiej osobie lecz o pracę nad samym sobą. Tu na pierwszy plan wychodzi wszystko to, o czym tak pięknie pisze Paweł z Tarsu: miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości… Taka jest bowiem kwintesencja prawdziwej, dojrzałej miłości pielęgnowanej na co dzień – praca nad sobą, wewnętrzna walka o to, by w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji akceptować drugą osobę pomimo jej wad, widzieć w niej nie tylko to, co złe, ale i to, co dobre, nie zniechęcać się do niej i nie odrzucać jej, kiedy pojawiają się nad głową czarne chmury, a w kłótni padnie o kilka złych słów za dużo, lecz wspierać ją bez względu na wszystko, nawet jeśli w danej chwili jej zachowanie sprawia nam cierpienie albo denerwuje nas do szpiku kości. To jest właśnie owa miłość codzienna.
Nie wygląda już tak atrakcyjnie jak walentynkowe uniesienia, prawda? No cóż. Może nie brzmi to zachęcająco, ale tylko taka postawa pozwala iść dalej w tej grze, daje siłę, by latami pielęgnować i utwierdzać w sobie miłość, którą przysięgaliśmy drugiemu na samym początku, a finalnie prowadzi do tego, że staje się ona twardym jak skała fundamentem, na którym buduje się dom dla przyszłych pokoleń. Marzeniem większości ludzi jest przecież założenie szczęśliwej rodziny, jak wynika z wszelkich ankiet czy sondaży, i pozostaje ono takie samo od pokoleń, bez względu na to, w jak zdegenerowanych moralnie czasach przychodzi nam żyć. Jednak do tego, by owo wymarzone szczęście było trwałe, niepodatne na destrukcyjny wpływ codziennych trudności i nieuniknionych cierpień, nie wystarczą motylki w brzuchu i kilka pochopnie podjętych decyzji. Tu trzeba codziennej walki – zwłaszcza z samym sobą.
Oczywiście aby ten mechanizm zadziałał, owa ciężka praca nad sobą, nieustanna walka z własnym ego i poświęcenie swojego ja dla naszego my, musi toczyć się po obu stronach, muszą w niej brać udział zarówno on, jak i ona. I być może to jest w tym wszystkim najtrudniejsze – znaleźć osobę, która będzie chciała z nami walczyć. Codziennie, przez wiele lat, nie tylko przez ten pierwszy okres zauroczenia, kiedy to de facto nie ma mowy o prawdziwej walce, bo buzujące hormony i tak przysłaniają nam wzrok na wady naszego wybranka czy wybranki.
Co zatem z tymi walentynkami?
Czy w świetle powyższego walentynki należałoby jednoznacznie potępić? Ależ skąd! Święto Zakochanych samo w sobie nie jest niczym złym, a to, że odnosi się do pierwszego romantyczno-idealistycznego, pełnego uniesień etapu miłości, jest przecież rzeczą zrozumiałą i w pełni naturalną. Martwi jednak zbudowana wokół tego dnia otoczka komercyjno-medialna, która, niosąc ze sobą psychologiczne niebezpieczeństwa, o których już pisałam, w walny sposób przyczynia się do utrwalania w umysłach zarówno młodych, jak i (niestety) starszych ludzi owej różowej, skrajnie infantylnej wizji romantycznej „miłości” pełnej wzlotów i uniesień, czerwonych serduszek, kolacji przy świecach i czułych słówek szeptanych do uszka. To wszystko oczywiście jest potrzebne, ale nie może być przedstawiane jako cel sam w sobie, a tak niestety dzisiaj się dzieje i walentynki w obecnej formie importowanej zza oceanu są świetną okazją do podtrzymywania tego szkodliwego, moim zdaniem, schematu.
Podsumowując – miłość zawsze zaczyna się od wzajemnego zauroczenia, ale jeśli kończy się tam, gdzie między zakochanymi zaczynają się konflikty i różnice, to znaczy, że z prawdziwą miłością od początku nie miała nic wspólnego. Tymczasem nachalne promowanie w mediach i kulturze tylko tego, co w stanie zakochania jest najprzyjemniejsze (również w sensie cielesnym), sugeruje, że właśnie to jest istotą miłości, i skutecznie przysłania coraz częściej przemilczane i spychane na margines prawdziwe wartości, związane chociażby z rodziną opartą na trwałym fundamencie miłości, wierności i wzajemnej uczciwości na co dzień.
Wspomniane wartości są co prawda atrakcyjne dla człowieka jako idealistyczny cel do osiągnięcia, ale niewygodne ze względu na drogę, jaką trzeba przebyć, aby je osiągnąć i podtrzymać – drogę codziennych wyrzeczeń, poświęceń, heroicznej pracy nad sobą, walki z własnym egoizmem, trudnego i stopniowego wypracowywania w sobie zdolności do ustępstwa i rezygnacji z własnych racji… czyli samych „niefajnych” rzeczy, o których współczesny młody człowiek woli za dużo nie myśleć. I dopóki walentynki w swojej infantylnej formie będą mu w myśleniu o tym nie pomagać, a tylko przeszkadzać, dopóty osobiście będę patrzeć na nie z dużym sceptycyzmem, zawsze stojąc po stronie miłości codziennej, nie walentynkowej.

Powiązany wpis:
Dlaczego nie jestem fanką współczesnych „Walentynek”?
Inne wpisy z kategorii Ogólne