Na koniec wakacji bardziej osobisty (i wyjątkowo obszerny) wpis, jakiego już dosyć dawno nie było – tym razem dotyczący moich wakacyjnych wojaży w nieodłącznym towarzystwie rodziny. Jak zwykle odbyły się one w rejonie południowej Polski, gdzie z różnymi odchyleniami wracamy co roku i jak dotąd ani trochę nam się nie znudziło, tym bardziej że dalecy jesteśmy od wyczerpania jego możliwości, jeśli chodzi o niepoznane jeszcze okolice i górskie szlaki turystyczne.
Ponieważ urlop jest tylko raz w roku, a przesiedzenie w domu całych wakacji źle wpływa na psychikę zarówno dorosłych, jak i dzieci, w 2022 również nie było opcji, żeby lato w całości spędzić we własnym mieście. Jednak ze względu na galopującą inflację, która każdemu daje się we znaki, w tym roku postawiliśmy na organizację kilku krótszych wyjazdów pozwalających poczuć klimat wakacji, jednocześnie w miarę możliwości ograniczając ich koszt do rozsądnych pułapów wydatkowych. Dobry pomysł? Zły pomysł? Jak każde rozwiązanie, miał swoje wady i zalety, niemniej – w myśl zasady, że podróże kształcą – bilans jest ogólnie pozytywny.
Kraków
Jeden z wyjazdów, ze względów zawodowo-towarzyskich zaplanowany w formule „tylko we dwoje”, miał na celu Kraków – średniowieczną stolicę Polski, w której chyba rzadko który obywatel naszego kraju jeszcze nie był, chociażby tylko przelotnie i tranzytowo. Oczywiście nie mieliśmy na celu zwiedzania Wawelu czy Smoczej Jamy (to już od dawna mamy zaliczone), a raczej spotkania ze znajomymi, niemniej pozwoliło to na odświeżenie pamięci, tym bardziej że mieszkaliśmy w ścisłym centrum miasta.
Kraków, jak wiadomo, jest bardzo ładnym miastem, czystym i pięknie położonym, choć w porównaniu do naszego rodzimego (mniejszego) miasta, raczej niezbyt przyjazne kierowcom. A właśnie z tego punktu widzenia musieliśmy na nie spojrzeć, gdyż z różnych względów musieliśmy wydostawać się poza miasto lub na jego peryferie samochodem. Owszem, organizacja ruchu w centrum jest już na tyle dobrze opracowana, że po dwóch dniach poznawania zwyczajów tamtejszych kierowców, da się w miarę sprawnie po nim poruszać, zwłaszcza w sezonie urlopowym, gdy korki w metropoliach zawsze są mniejsze, niemniej, mówiąc szczerze, egzaminu na prawo jazdy nie chciałabym tam zdawać : )
To jednak nie zmienia faktu, że Kraków zawsze warto odwiedzić, a nocny spacer po pięknie iluminowanym, tętniącym życiem krakowskim Rynku zdecydowanie rekompensuje wszystkie logistyczne niedogodności.


Jak obecnie wiele dużych polskich miast Kraków, sam w sobie urokliwy, w niczym nie odbiega od pozytywnych standardów innych znanych miast i stolic europejskich, wręcz wyróżnia się na tle niejednego z nich (np. Paryża) cechami, które dla mnie osobiście są kluczowe – bezpieczeństwem i czystością ulic. Pod innymi względami można śmiało nazwać to miasto jednym ze światowych ośrodków kultury i turystyki, choć fakt, że na Rynku i okolicznych uliczkach słyszy się więcej języków obcych niż języka polskiego, nie do końca mi się podoba, albowiem nadaje temu miejscu klimat uniwersalny… nawet zbyt uniwersalny jak na moje gusta.

A zatem, o ile spędzanie wakacji w mieście, nawet tak ładnym jak Kraków, nigdy nie jest najlepszym pomysłem, o tyle jeden wieczór spaceru po Rynku i wypita tam w kawiarnianym ogródku kawa z czekoladą (pyszna choć droga jak diabli) bez wątpienia są wartą uwagi inwestycją we wspomnienia z urlopu.
Myślenickie Zarabie
Korzystając z wolnego pasma podczas pobytu w Krakowie, zahaczyliśmy na jeden dzień o nieodległe Myślenice, do których z tego miasta wygodnie prowadzi S7 czyli tradycyjna „zakopianka”. Celem naszego turystycznego spaceru stało się Zarabie, czyli teren za rzeka Rabą, gdzie znajdują się piękne i dobrze oznaczone szlaki. Choć na pewno jeden dzień to za mało, żeby zwiedzić okolicę, już samo przejście na górę Chełm, skąd można podziwiać rozległe widoki, pozwala poczuć klimat tego miejsca.

Aby jednak nacieszyć oczy panoramą, jaka rozpościera się ze szczytu, najpierw trzeba przejść przez urokliwy las, w którym zorganizowano kręte ścieżki downhillowe, a niektóre pnie sosen porasta zielony bluszcz.

Generalnie aż dziw bierze, że na szlakach Zarabia spotkaliśmy tak niewielu turystów. Być może ta pustka wynikała z racji faktu, że był to środek tygodnia, a być może z tego, że jest to infrastruktura przygotowana głównie pod jazdę na nartach, zatem główny sezon niewątpliwie przypada w zimie. Tak czy inaczej – na pewno choć raz warto tam zajrzeć.
Gorce i Beskid Wyspowy
Kolejnym miejscem naszego zakwaterowania był Lubomierz, miejscowość usytuowana w pobliżu Mszany Dolnej i Górnej, na pograniczu dwóch pasm – Gorców i Beskidu Wyspowego. Jak łatwo się domyślić, miejsce to jest bardzo strategiczne jako punkt startu wędrówek w jedno lub drugie pasmo, z których każde ma swoją specyfikę i zdecydowanie jest warte obejrzenia. Ponadto z tej okolicy, wyjątkowo spokojnej i nieprzeciążonej krzykliwą infrastrukturą turystyczną, jest całkiem niedaleko na Podhale i w Tatry, gdzie przez Rabkę-Zdrój można szybko wrócić na zakopiankę i dostać się samochodem do Nowego Targu, a następnie w serce Tatr. My oczywiście nie traciliśmy na to czasu, gdyż na Podhalu już byliśmy nieraz, a przereklamowane Zakopane, w którym ciężko nie tylko zaparkować, ale nawet postawić nogę na wolnej płytce chodnikowej, omijamy szerokim łukiem, poza tym przyjechaliśmy do Mszany i Lubomierza po to, by zwiedzić lokalne pasma, a nie Tatry, jednak ta komunikacyjna dogodność lubomierskiej lokalizacji jest również godna odnotowania.
Gorce
Pasmo Gorców rozciąga się aż po Nowy Targ, a z jego najwyższych szczytów można podziwiać widoki na nieodległe Podhale oraz na dalsze góry, w tym Tatry. Charakterystyczną cechą krajobrazową Gorców są słoneczne polany, które na różnych wysokościach przecinają świerkowe lasy porastające wzgórza, tworząc swego rodzaju mozaikę i przez to urozmaicając pejzaż, nie mówiąc już o tym, że same w sobie stanowią świetne punkty widokowe.
Tuż obok drogi, przy której mieszkaliśmy, po stronie Gorców, przebiega żółty szlak prowadzący na na nieodległą Jaworzynkę Lubomierską – względnie stromy, skąpany w popołudniowym słońcu, a u szczytu kuszący mnóstwem jagód i przepysznych, nasyconych słońcem jagód i malin, które na przełomie lipca i sierpnia obfitują w tym rejonie, stanowiąc dodatkową atrakcję dla piechurów.


Jednak kluczowym punktem naszego pobytu w Gorcach była wycieczka na sztandarową (oprócz Turbacza) górę tego pasma czyli Gorc (1228 m. n. p. m.), rozpoznawalną z daleka z racji umieszczonej na szczycie wieży widokowej. Szlak wiodący z Rzek, czyli z doliny u samego podnóża góry, jest bardzo malowniczy – w większości prowadzi lasem, kamienistymi drogami i żlebami wymytymi przez wodę.

Górna część niebieskiego szlaku, którym szliśmy, jest usytuowana na pograniczu Gorczańskiego Parku Narodowego. Jest on jednym z 23 parków narodowych w Polsce i chroni centralną część pasma Gorców, czyli masywy Turbacza i Gorca słynące z wyjątkowych walorów przyrodniczych.

Niedługo potem kamienista dróżka wiodąca lasem pozwala dostać się na bardziej otwartą przestrzeń, z której rozpościerają się wspaniałe widoki. Ich przedsmak daje niewielka polana Świnkówka porośnięta wysoką, suchą już o tej porze trawą.

Widok z niej nie porównuje się jednak do tego, który można podziwiać z polany widokowej na Gorcu Kamienickim. Zaletą tego miejsca jest zresztą nie tylko rozległa panorama, ale również przepiękna roślinność, zwłaszcza kwitnące o tej porze roku różnokolorowe kwiaty. Szczególne wrażenie robi kontrastowe połączenie żółci i fioletu – aż żal, że w dniu, kiedy tam wędrowaliśmy, było tak mało słońca, bo niewątpliwie w silniejszym oświetleniu kwiaty te wyglądałyby jeszcze piękniej.



Docelowym punktem standardowej wycieczki na Gorc jest wspomniana już drewniana wieża widokowa, na którą osoby mające lęk wysokości raczej nie powinny wchodzić, za to amatorzy rozległych panoram – jak najbardziej : )

Jak widać po zdjęciach, pogoda w dniu naszej wyprawy była dość pochmurna, a na szczycie wiał zimny wiatr, jednak na szczęście chmury nie przesłaniały widoku, choć był on może nieco zamglony w porównaniu do panoramy, jaką można by stamtąd zobaczyć podczas w pełni słonecznego dnia.

Oczywiście są to tylko flesze z fragmentu niebieskiego czy żółtego szlaku, które ciągną się jeszcze dalej, a których – podobnie jak szlaku czerwonego, czarnego czy zielonego – nie mieliśmy czasu przeeksplorować nawet szczątkowo. Na pewno głównym nieodwiedzonym szczytem pozostaje Turbacz (1310 m. n. p. m.), na który podczas tego krótkiego, zaledwie trzydniowego pobytu zwyczajnie nie starczyło nam czasu. Jednak zdobycie góry Gorc, ruszając od jej podnóża, było niezapomnianą czterogodzinną przygodą i wystarczyło do tego, żeby w pełni poczuć atmosferę tej pięknej okolicy.
Beskid Wyspowy
Po stronie Beskidu Wyspowego, na który wspaniały widok mieliśmy m.in. z okna naszej łazienki, szlaki są równie piękne i bodaj jeszcze bardziej urozmaicone. Sama nazwa tego pasma, usytuowanego w Beskidach Zachodnich między Doliną Raby a Kotliną Sądecką, na pierwszy rzut oka odbierana jako dziwna lub przynajmniej zastanawiająca – co ma bowiem wyspa do gór? :)) Choć samo jej pochodzenie nie jest do końca ustalone, niewątpliwie wiąże się ona z ukształtowaniem terenu i specyfiką odosobnionych szczytów, które wyrastają w otoczeniu łagodnie pofałdowanych łąk, wywołując naturalne skojarzenie z wysepkami pośrodku morza.
Najwyższym szczytem Beskidu Wyspowego jest Mogielica (1170 m. n. p. m.), na którą niestety tym razem nie zdążyliśmy się wybrać. Z braku czasu i sił, jakimi dysponowaliśmy w dniu przeznaczonym na wędrówkę żółtym szlakiem, który wiedzie na ten szczyt od strony Lubomierza, doszliśmy nim tylko na Jasień położony nieco niżej (1062 m. n. p. m.).

Ze szlaku, którym wędrowaliśmy, można podziwiać w oddali Gorce z ich charakterystycznym krajobrazem lasów poprzecinanych słonecznymi polanami (na zdjęciu poniżej widok na lubomierski stok narciarski, obok którego byliśmy zakwaterowani).

W drodze na Jasień, przechodząc przez wymyte koryto żlebu, którym w czasie opadów spływa woda, można podziwiać odkryte przez nią wielokolorowe pokłady skał i minerałów, jakie tworzą Beskid Wyspowy, przykryte zaledwie metrową warstwą ziemi.

Ogólnie infrastruktura turystyczna w Beskidzie Wyspowym jest bardzo zadbana, w drodze można było spotkać pracowników PTTK odświeżających oznaczenia żółtego szlaku wiodącego na Mogielicę, a turystów mijało się również całkiem sporo, choć oczywiście nie tylu co na typowych szlakach wiodących na główne szczyty tatrzańskie czy pienińskie. To jednak akurat należy uznać za atut, nie ma bowiem nic bardziej frustrującego niż skrajnie zatłoczony szlak, na którym jeden turysta depcze drugiemu po piętach, jak ma to miejsce np. w drodze na Rysy, Giewont, bieszczadzką Tarnicę czy pienińskie Trzy Korony.
Kolejnym wartym zdobycia szczytem Beskidu Wyspowego jest Luboń Wielki znajdujący się w okolicy Rabki-Zdrój. Weszliśmy nań krótkim, ale bardzo stromym szlakiem od przełęczy Glisne, tuż przed wyjazdem w drogę powrotną do domu. Z przełęczy tej można równie dobrze udać się w przeciwną stronę zielonym szlakiem na Szczebel, my jednak wybraliśmy wyższy i bardziej stromy Luboń Wielki. Trzeba przyznać, że pokonywanie kolejnych poziomic (od 600 do 1020 m) na niewielkim dystansie, co oznacza, że w niektórych miejscach szlak wymagał niemal pionowej wspinaczki, było ekscytującym przeżyciem. Niemniej warto pamiętać, by ten rodzaj szlaku warto zostawić sobie na koniec i nie próbować pokonywać go, zanim nie wyćwiczy się mięśni odpowiedzialnych zarówno za strome wspinanie się, jak i za karkołomne schodzenie w dół.

Tak czy inaczej, po intensywnym wysiłku, jakiego wymaga wspięcie się na górę, w nagrodę otrzymujemy zapierającą dech w piersiach panoramę z punktu widokowego przy schronisku PTTK na Luboniu Wielkim. Tam również, podobnie jak w Gorcach, sierpniowa flora zachwyca charakterystycznym połączeniem intensywnej żółci i lila-fioletu, które tym razem mogliśmy podziwiać w pełnym słońcu.


Podsumowując, każdy szlak zarówno Gorców, jak i Beskidu Wyspowego jest trochę inny pod względem ukształtowania terenu i trudności technicznych, jakich wymaga jego przejście. Zwłaszcza niektóre ich części, te najbardziej strome (a w przypadku Lubonia Wielkiego praktycznie cały szlak, który jest stromy od samego dołu do samej góry) mogą okazać się niebezpieczne w czasie deszczu – a deszcz w górach, jak wiadomo, potrafi czasem zaskoczyć – lub w czasie następującym bezpośrednio po intensywnych opadach, kiedy kamienie i korzenie, o które zapiera się nogi przy wspinaniu się lub (szczególnie) schodzeniu w dół, nie zdążą jeszcze dobrze wyschnąć i po prostu są śliskie. W takich okolicznościach lepiej się na stromsze szlaki nie wybierać. My na szczęście przez cały pobyt mieliśmy słoneczno-pochmurną, bezdeszczową pogodę, czyli idealne warunki do włóczenia się po szlakach, z czego – jak widać po powyższej relacji – nie omieszkaliśmy bardzo intensywnie skorzystać.
Bieszczady
Tym razem Bieszczady, które kochamy miłością dozgonną, a które obecnie, po oddaniu do użytku południowo-wschodniej części Via Carpatia (S19), są dla nas w zasięgu zaledwie trzygodzinnej jazdy samochodem, zostawiliśmy sobie na sam koniec wakacji. Jako że kilkukrotnie stacjonowaliśmy już w okolicach Zalewu Solińskiego, w tym roku naszą bazą wypadową stała się położona bardziej na zachód Stężnica obok Baligrodu.

Baligród to wioska, którą dotychczas odwiedziliśmy kilka razy tylko przejazdem, a która sama w sobie jest historycznie ciekawym miejscem, np. w czasie II wojny światowej właśnie tam z wyjątkowym okrucieństwem działały osławione bandy UPA. Natomiast patrząc od strony turystycznej, jest to miejsce zbiegu kilku szlaków pieszych, zatem znakomity punkt stacjonowania dla amatorów wędrówek po Bieszczadach, nawet jeśli nie posiadają oni samochodu.
My natomiast na szlaki ruszaliśmy z dalej położonych miejsc. Pierwszym z nich były Jabłonki, z których zielony, miejscami bardzo stromy szlak wiedzie na Woronikówkę i Berdo.






Szlak był miejscami tak stromy, że niepodobna byłoby się nań wspiąć – nie mówiąc już o zejściu nim w dół – w czasie pogody deszczowej. Na szczęście tego dnia było sucho, więc udało nam się wdrapać po niemal pionowym zboczu, jednak z powrotem, jako że istniało ryzyko nadejścia burzy, woleliśmy zejść szeroką i bezpieczną stokówką.

Kolejna wycieczka wiodła fragmentem czarnego szlaku z Dołżycy obok Cisnej, skąd weszliśmy na Łopiennik. Szlak prowadzi niemal w całości przez las chwilami przecięty niewielkimi polankami, na których rosną przepyszne o tej porze roku jeżyny. Leśne widoki, jak to w Bieszczadach, są niezwykle malownicze.




Wzgórze Łopiennik to szeroka, porośnięta bujną, ciepłolubną roślinnością, wśród której krążą równie ciepłolubne jaszczurki.


Choć słodziutkich jeżyn, ostatnich tego lata malin oraz jagód jest tam zatrzęsienie, niestety nie mieliśmy czasu zbyt długo zatrzymać się przy nich na konsumpcję, gdyż pogoda była niepewna – zbliżała się burza i w oddali słychać było już grzmot piorunów, to zaś zmusiło nas do szybkiego, niemal karkołomnego zejścia. Na szczęście zdążyliśmy przed deszczem, w przeciwnym razie schodzenie (czy raczej ześlizgiwanie się) po mokrym szlaku z pewnością nie należałoby do przyjemności.
Następnym punktem pobytu było zwiedzanie zachodniego pogranicza Bieszczad, które od tej strony sąsiadują z Beskidem Niskim. Tym razem z braku czasu ograniczyliśmy je do szybkiej wycieczki samochodowej w rejony Tarnawy, Czaszyna, Rzepedzi i Komańczy, których dokładniejsze zwiedzanie z braku czasu musimy zostawić sobie na inną okazję. Niemniej trzeba przyznać, że widoki, jakie można tam obejrzeć, zaiste robią wrażenie.


Niemniej ukoronowaniem wakacji w tym zakątku Polski jak zawsze była wizyta w najbardziej spektakularnej części Bieszczad czyli w Bieszczadach Wysokich. Ponieważ w poprzednich latach byliśmy na już na Przełęczy Orłowicza (1099 m. n. p. m.), Smerku (1222 m .n. p. m.) oraz na najwyższym bieszczadzkim szczycie czyli Tarnicy (1346 m. n. p. m.), tym razem postanowiliśmy wejść na Połoninę Caryńską, siostrę-bliźniaczkę Połoniny Wetlińskiej, a finalnie tak się złożyło, że dzień po dniu weszliśmy na obie :))
Początkowo planowaliśmy wejść tylko na Połoninę Caryńską (zwaną również Berehowską) i od niej zaczęliśmy, wybierając czerwony szlak, który prowadzi nań z Brzegów Górnych. Co ciekawe, miejscowość ta do 1968 nosiła lokalną nazwę Berehy Górne i jest z nią powiązana mniej znana nazwa Połoniny, jako że pastwiska leżące na tym terenie należały zarówno do mieszkańców wsi Caryńskie, jak i wspomnianej wsi Berehy Górne. To tak gwoli akcentu z historii toponimu, który osobiście zawsze mnie fascynował. Ogólnie Połonina reprezentuje typowe ukształtowanie dla Bieszczad Wysokich, podobnie jak droga na Tarnicę czy Smerek, mianowicie na dole szlaku rośnie las, zaś jego górna część to odkryta wysoka łąka. Nie trzeba chyba dodawać, że obie strefy szlaku są bardzo malownicze.





Ponieważ na Połoninę Caryńską wspinaliśmy się dość rano, a pogoda była zmienna, wycieczka ta nie miała niestety pełni swoich potencjalnych walorów. O ile bowiem w dolnej części szlaku panowała niezakłócona widoczność, o tyle na samej górze (doszliśmy do centralnego punktu położonego na wysokości 1250 m. n. p. m.) czekała na nas totalna mgła, która uniemożliwiła podziwianie panoramy – a wszak głównie po to wchodzi się na Połoninę! Obiecane rozległe widoki „prezentowały się” zatem następująco:

I z tego właśnie powodu, zawiedzeni pechowym obłokiem mgły, która przykryła nam widoki z Połoniny Caryńskiej, kolejnego dnia, przy pięknej, bezchmurnej pogodzie, zdecydowaliśmy się „zemścić”, wchodząc na sąsiadującą z nią bliźniaczą Połoninę Wetlińską. Tym razem powietrze było tak przejrzyste, że mogliśmy wreszcie napodziwiać się upragnionych widoków, w tym panoramy na Caryńską, która tego dnia była w pełni odsłonięta.


Choć na Połoninę Wetlińską można pójść czerwonym szlakiem z tych samych Brzegów Górnych, z których szliśmy na Caryńską (trzeba tylko udać się w przeciwną stronę od parkingu), tym razem wybraliśmy drogę żółtym szlakiem (tzw. „Końską Drogą”) od Przełęczy Wyżnej, która leży wyżej niż Berehy, więc oszczędza sporo metrów wysokości do zdobycia. Jak już wspomniałam, szlak na Połoninę Wetlińską do złudzenia przypomina te, który wiodą zarówno na Caryńską, jak i na Tarnicę czy Smerek – zatem najpierw mamy podejście łąką do stóp wzgórza…

…następnie dolną część szlaku wiodącą przez las…

…wreszcie strome wejście górną częścią czerwonego szlaku na otwarty, porośnięty niską, ciepłolubną roślinnością teren Połoniny (jej najwyższy punkt to szczyt Roh, 1255 m. n. p. m.), skąd rozpościerają się cudowne widoki na sąsiednie pasma gór.







Jak widać na zdjęciach, Połoninę porasta przepiękna, różnobarwna flora, która rozpościera się na wielkich połaciach terenu niczym wzorzysty dywan i sama w sobie jest warta obejrzenia. Jedyną niedogodnością na szlakach w Bieszczadach Wysokich jest ich zatłoczenie, które w tym roku wcale nie było dużo mniejsze niż w poprzednich latach. Niemniej „zemsta” za mgłę na Caryńskiej okazała się udana, a spektakularne panoramy z grani, którą przeszliśmy się od Hasiakowej Skały prawie pod wzgórze Roh, całkowicie zrekompensowały porażkę widokową z poprzedniego dnia, tym bardziej że wizyta na Połoninie Wetlińskiej była naszą ostatnią tegoroczną przechadzką po Bieszczadach.
Tak więc bilans wakacyjny jest zdecydowanie dodatni. Co prawda nie zaliczyliśmy żadnych zagranicznych wycieczek, nie odwiedziliśmy egzotycznych miejsc poza Polską, ale jakoś wcale nas do tego nie ciągnie i nigdy nie ciągnęło, a Polska jest taka piękna! Jedno jest pewne – raz połkniętego bakcyla polskich gór nie da się już nigdy usunąć z organizmu. Dlatego nie ma wątpliwości, że nieraz jeszcze wrócimy zarówno w Bieszczady, jak i w inne góry, częściowo już zwiedzone bądź zupełnie nam nieznane. A tymczasem… cóż, wakacje mają się ku końcowi, czas więc wrócić do pracy, szkoły i regularnych życiowych obowiązków. Na szczęście znów możemy zrobić to z nowymi siłami i krzepą zdobytą na górskich szlakach :)))

Powiązane wpisy:
Inne wpisy z kategorii Ogólne