Bandzior stał jak zaklęty na środku pokoju, nie poruszał się, a we wpadającym przez okno bladym świetle odległej latarni widać było tylko, że nadal trzyma przy twarzy szmatę do podłogi Ciotki Lucy. To znów oprzytomniło Lodzię. Podbiegła do swojego biurka, rzuciła na nie ścierkę do talerzy razem z zawartością, zapaliła lampkę i odwróciła się do niego.
Był to wyższy od niej mniej więcej o głowę mężczyzna w trudnym do określenia wieku, który Lodzia po raz drugi oszacowała pobieżnie jako mieszczący się w przedziale między trzydzieści a czterdzieści lat. Wyglądał bardzo nieciekawie, twarz miał brudną, obitą i po prawej stronie mocno zalaną krwią, która sączyła mu się z rozciętego łuku brwiowego i wsiąkała w szmatę do podłogi, krzepnąc także na policzku i szyi. Jednak choć widok był makabryczny, poza tą raną, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie było widać innych poważnych obrażeń. Lodzia, która na dole miała wrażenie, że delikwent jest w znacznie gorszym stanie, pokiwała głową z niejaką ulgą, już drugi raz w życiu gratulując sobie w duchu czynnego uczestnictwa w kursie pierwszej pomocy zapewnionym jej przez Wielką Triadę.
– Niech pan siada – rzuciła cicho, podsuwając mu krzesło i rozwijając ścierkę do talerzy.
Bandzior spojrzał z uwagą na nią, następnie na zawartość ścierki, zawahał się, ale chwilę potem podszedł i usiadł na wskazanym miejscu.
– Zdaje się, że niechcący narobiłem pani jakichś paskudnych kłopotów – powiedział przepraszającym tonem. – Proszę mi wybaczyć.
– Teraz to niech się pan wypcha tymi swoimi skrupułami – mruknęła niezbyt uprzejmie Lodzia, sięgając do szuflady biurka po nożyczki. – Trzeba było wcześniej o tym myśleć. Diabli pana gonili czy co?
– Coś w tym stylu – odparł z lekkim uśmiechem, który jeszcze bardziej wykrzywił mu opuchniętą i skrwawioną twarz. W podbitym oku zapaliła się wesoła iskierka. – Niewykluczone, że uratowała mi pani życie.
– Jasne – wzruszyła ramionami. – Ja bym pana sama nie wpuściła, to pan mi się bezczelnie wpakował do domu. Co to są w ogóle za maniery?
– Rzeczywiście niedopuszczalne – zgodził się. – Wstyd mi strasznie. Ale może jakoś zdołam się zrehabilitować? – dodał, znów próbując się uśmiechnąć.
Lodzia zupełnie zignorowała tę uwagę.
– Dobrze, niech pan to pokaże – rzuciła stanowczo, zakładając plastikowe rękawiczki, które szczęśliwie były dołączone do opakowania z gazą.
Bandzior posłusznie odjął od twarzy zakrwawioną ścierkę, którą Lodzia odebrała mu natychmiast i odłożyła daleko na bok, aby przypadkiem nie przyszło mu do głowy znowu po nią sięgnąć. Następnie pochyliła się nad nim, aby przyjrzeć się ranie. Nie była duża, ale mocno zabrudzona i dalej dość obficie krwawiła. Powtarzając odruchy wyszkolone na kursie pierwszej pomocy, przygotowała roztwór jodyny, rozcieńczając ją w nakrętce wody destylowanej, po czym nalała więcej wody na gazę i wprawnymi ruchami obmyła mu ranę. Wszystkie te czynności wykonywała w milczeniu, skupiona bez reszty na swoim zadaniu, jakby odbywała praktyczną część egzaminu z ratownictwa.
„Najpierw obmyć, potem jodyna” – myślała, starając się zachować spokój i trzeźwość umysłu. – „Trzeba porządnie zatamować tę krew… ale najpierw zobaczmy, czy nie ma innych ran.”
Sięgnęła po nową gazę i kolejną porcję wody, którą wyczyściła część zaschłej już krwi na prawej stronie twarzy bandziora, przyglądając się jednocześnie jego artystycznie podbitemu lewemu oku. Wyglądało na całe i zdrowe, choć oczywistym było, że na kilka tygodni będzie mógł zapomnieć o normalnym wyglądzie. Przyciskając wciąż świeży opatrunek do miejsca nad jego prawym okiem, skąd ciągle ciekła krew, drugą ręką przemyła mu ostrożnie rozciętą wargę, na której również pełno było jakiegoś ziemistego brudu, jakby zaschniętego błota.
„Musiał zaliczyć ostrą sesję glebogryzarki” – pomyślała. – „Nie tylko zarobił w papę, ale jeszcze nieźle go sponiewierali już w parterze. Trzyma się nieźle, udaje twardziela, ale musi go to mimo wszystko boleć…”
– Niech pan przechyli trochę głowę do tyłu – powiedziała nieco łagodniej. – Muszę zobaczyć, czy tu nie ma rozcięcia.
Bandzior posłusznie wykonał polecenie, nie spuszczając z niej uważnego wzroku. Lodzia pochyliła się i przyjrzała się jego podbródkowi, który w słabym oświetleniu wydawał jej się rozcięty, ale po zmyciu z niego dużego skrzepu krwi z ulgą stwierdziła, że nie było tam rany. Znów sięgnęła po świeżą gazę, położyła ją na brzegu biurka i nalała na nią kolejną porcję wody destylowanej, zmuszona posługiwać się jedną ręką, gdyż drugą wciąż tamowała krew cieknącą mu z łuku brwiowego. Prawa część twarzy bandziora była już czysta i nie wyglądała tak źle, opuchnięta była przede wszystkim lewa strona, szczególnie okolice oka.
Stojąc tak nad nim i myjąc mu obtłuczoną gębę, Lodzia odczuła nagle w pełni absurd całej sytuacji, a zza jej zszarpanych nerwów wychyliło się nieśmiało zawsze czujne w takich przypadkach poczucie humoru.
„Nie do wiary” – przebiegło jej przez głowę. – „Takie numery nie zdarzają się naprawdę… Jula padnie w poniedziałek, jak jej to opowiem!”
Uśmiechnęła się do siebie w duchu, sięgając po kolejną gazę. Namoczyła ją wodą i zabrała się za ścieranie z lewego policzka delikwenta skrzepniętych zacieków, starając się nie sprawiać mu bólu w najbardziej obitym miejscu i sprawdzając, czy nie ma tam kolejnych ran.
Bandzior siedział nadal z nieodgadnionym wyrazem oblicza i poddawał się tym czynnościom w milczeniu. Spod usuniętych pokładów brudu i zaschniętej krwi wyłoniła się powoli znacznie konkretniejsza, choć nadal zdeformowana urazami twarz o ciemnych oczach, które nie przestawały wodzić za nią skupionym i jakby zaskoczonym wzrokiem. Jego uwagę wyraźnie przyciągała poplamiona obecnie, jednak wciąż niezwykła turkusowa suknia, która w kompozycji ze staromodnym warkoczem cofała postać Lodzi do epoki dawnych panien Makówkówien. Doskonale wiedziała, że wyglądała dziś, jakby wyszła prosto z jednej z pożółkłych fotografii z rodzinnego albumu, a jeśli dodać do tego zakrwawione plastikowe rękawiczki na rękach, mogła bez wątpienia przywodzić na myśl ponurą Lady Makbet w oryginale. Dla postronnego człowieka z ulicy efekt w istocie mógł być piorunujący.
(c.d.n.)

Poprzednie części:
Rozdział I (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8)
Dalsze części:
Rozdział II (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12)
Rozdział III (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział IV (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10)
Rozdział V (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział VI (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10)
Rozdział VII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10)
Rozdział VIII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13)
Rozdział IX (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10)
Rozdział X (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10)
Rozdział XI (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział XII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9)
Rozdział XIII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział XIV (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział XV (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15)
Rozdział XVI (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział XVII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział XVIII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13)
Rozdział XIX (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14)
Rozdział XX (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12)
Rozdział XXI (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14)
Rozdział XXII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9)
Rozdział XXIII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12)
Rozdział XXIV (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10)
Rozdział XXV (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15)
Rozdział XXVI (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14)
Rozdział XXVII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział XXVIII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11)
Rozdział XXIX (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15)
Rozdział XXX (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12)
Rozdział XXXI (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15)
Rozdział XXXII (1) (2) (3) (4) (5) (6) (7) (8) (9) (10) (11) (12) (13) (14) (15) (16)