Tytuł dzisiejszego „przerywnikowego” postu (moi stali Czytelnicy zauważyli już na pewno, że po każdym kolejnym rozdziale powieści publikuję wpis-przerywnik w jakiejś innej kategorii) brzmi może nieco megalomańsko, bo wygląda tak, jakbym wymądrzała się na temat strategii pisania romansów, jednak zachęcam, byście nie podchodzili do tego w ten sposób, lecz potraktowali temat z lekkim przymrużeniem oka. Co prawda ja sama w swojej skromnej praktyce pisarskiej traktuję go bardzo poważnie – tak samo poważnie jak Was, czyli moich Czytelników – niemniej przyznaję, że choć posiadam trochę wiedzy teoretycznoliterackiej oraz wieloletnie doświadczenie czytelnicze, w konstruowaniu fabuły romansu i charakterów postaci zazwyczaj mniej kieruję się ową wiedzą, a bardziej sercem, intuicją oraz tym, co zwykło się nazywać „weną”.
Bez recepty
Domyślacie się już na pewno, co teraz powiem – nie ma jednej, uniwersalnej recepty na genialną konstrukcję historii miłosnej w literaturze, na taką powieść utrzymaną w gatunku romansu, która zagwarantowałaby, iż losy jej bohaterów porwą rzesze Czytelników i skradną ich serca. Ja przynajmniej takiej recepty nie znam, choć sama piszę w tym gatunku… zabawne, prawda? Owszem, są pewne wytyczne, które w moim przekonaniu należy respektować przy konstruowaniu literackiej historii miłosnej, jednak dotyczą one de facto pisania w ogóle, a trzymanie się ich nie jest jeszcze gwarancją na udany efekt.
Jeden temat, mnóstwo odsłon
Mimo że romans jest gatunkiem o dość sztywnym i typowym schemacie rozwoju narracji (spotkanie dwojga bohaterów – początek uczucia ze strony jednego z nich lub obojga – konflikt lub przeszkoda – przezwyciężenie przeszkody – szczęśliwe lub /w przypadku melodramatu/ smutno-tkliwe zakończenie), jego realizacja może przybrać tak różnorakie formy, jakie tylko można sobie wyobrazić. Możemy je zresztą podziwiać do woli, zagłębiając się w historię literatury i przywołując na pamięć słynne pary kochanków („kochanków” rozumianych nie w sensie erotycznym, lecz po prostu jako literackich zakochanych). Warto tu wymienić zarówno legendarnych Tristana i Izoldę czy szekspirowskich Romea i Julię, jak i tych późniejszych, których mamy całe mnóstwo – wspomnijmy przykładowo chociażby wicehrabiego de Valmont i panią de Tourvel z Niebezpiecznych związków Choderlosa de Laclos, Scarlett O’Harę i Rhetta Bultera z Przeminęło z wiatrem Margaret Mitchell, Annę Kareninę i hrabiego Wrońskiego z Anny Kareniny Lwa Tołstoja, tytułową parę z Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa, nieszczęśliwie zakochanego w Izabelli Łęckiej Stanisława Wokulskiego z Lalki Bolesława Prusa, czy nawet Stefcię Rudecką i ordynata Waldemara Michorowskiego z Trędowatej Heleny Mniszkówny.
Ile książek, tyle historii, każda z tych par przeżywa swoje wzloty i upadki, uniesienia i dramaty, losy każdej na swój sposób poruszają serca Czytelników, a niektóre z nich szczególnie mocno dotykają najwrażliwszych strun ich dusz. Przy czym tu również działa zasada, którą do znudzenia powtarzam na tym blogu: co spodoba się jednemu, zupełnie nie wzruszy drugiego, co jednego porwie w obłoki, drugiego zanudzi na śmierć. A jednak jest coś, co łączy wielu z nas, a w szczególności kobiety – uwielbiamy czytać o miłości. Spełnionej czy niespełnionej, szczęśliwej czy nieszczęśliwej, na smutno, na tkliwie, na wesoło… wszystko jedno, co tam kucharz poda!
Zawsze kiedy o tym mówię, przypomina mi się lekko kpiący uśmieszek mojego promotora (z czasów, kiedy pisałam pracę magisterską z literatury średniowiecza) i jego pytanie skierowane do naszej – w większości damskiej – grupy: no to o czym sobie dzisiaj porozmawiamy na seminarium, drogie panie? Tak, wiem, wiem… Panie to by pewnie chciały o miłości… A tak, owszem, chciałybyśmy. I wcale nie ma się czego wstydzić.
A co z pisaniem? W tym względzie nie chciałabym w żadnym wypadku kreować się na wyrocznię, dlatego podzielę się tu z Wami tylko i wyłącznie własnym doświadczeniem. Ogólnie powiem tak: tworzenie w wyobraźni ciekawych historii miłosnych i przelewanie ich na papier w postaci powieści jest niewątpliwie pasją… jest to jednak – wbrew pozorom – pasja bardzo wymagająca.
Ja też chcę napisać love story!
Myślę, że każdy, kto kiedykolwiek poczuł w sobie potrzebę pisania, choć przez krótki czas marzył o napisaniu porywającego romansu. Ja oczywiście też, zwłaszcza że w takich książkach namiętnie się zaczytywałam… W swojej idealistycznej wizji nie miałam jednak zielonego pojęcia o tym, jak ciężka jest to praca! Napisanie jakiegokolwiek utworu literackiego, a zwłaszcza romansu, który nierzadko kojarzy się niefortunnie z różową, przesłodzoną serią Harlequin reprezentującą wątpliwe walory artystyczne, jest doprawdy nie lada wyzwaniem.
Oczywiście o wyzwaniu można mówić nie w przypadku, gdy zlewamy na papier jakąś romantyczno-sztampową historyjkę z kategorii „on, ona i ich wielka miłość”, ale wtedy, gdy chcemy to zrobić naprawdę dobrze. Dobrze, czyli kreując wyraziste postacie, które będą żyć swoim życiem i budzić emocje, oraz konstruując niebanalną fabułę, która zadziała Czytelnikowi na wyobraźnię, zaskoczy go, zaciekawi, następnie wciągnie tak, żeby nie mógł doczekać się tego, co wydarzy się na następnej stronie, w miarę możliwości rozbawi go i wywoła uśmiech na jego twarzy, a na koniec – dla równowagi – wzruszy go do łez. Taki jest (przynajmniej w moim odczuciu) ideał romansu, który oprócz tego, że w ujmujący sposób opowiada historię miłosną, powinien mieć w sobie owo „coś”, które wyróżni go spośród innych tekstów tego typu – może to być oryginalny pomysł na fabułę czy wątek poboczny, nietypowa kreacja postaci, niepowtarzalny, chwytający za serce klimat… Tak czy inaczej sami widzicie, że przy takich założeniach napisanie ciekawej love story jest bardzo poważnym wyzwaniem.
Warsztat i pasja
Od strony czysto technicznej stworzenie powieści to zadanie wymagające ogromu pracy koncepcyjnej i pisarskiej, wielogodzinnego cięcia, przestawiania, uzupełniania wątków, cyzelowania stylu… Jednym słowem gotowa powieść jest efektem długiej i mozolnej harówki, która posiada wszelkie przesłanki do tego, żeby zniechęcić piszącego i zmusić go do przerwania projektu w połowie. Tak się zresztą nieuchronnie stanie, jeśli ów desperat nie będzie dysponował odpowiednią dozą siły woli i motywacji. I tu jest właśnie sedno sprawy – w utrzymaniu tejże motywacji i zapału do pracy na odpowiednim poziomie (nawet w chwilach, gdy wątek się nie klei, a fabuła zdaje się zmierzać na manowce) pomaga sam temat powieści. Jeśli autor żyje życiem swoich bohaterów, jeśli wraz z nimi przeżywa trudne i szczęśliwe chwile, jeśli to, co pisze, płynie mniej z głowy, a bardziej z serca – wtedy będzie pisał dalej. I skończy pisać, zrealizuje swój projekt w całości. A jaką historią można się pasjonować bardziej niż ciekawą historią miłosną?
No dobrze, żartowałam, jest przecież mnóstwo innych porywających tematów. Jednak ja osobiście najlepiej czuję się w opisywaniu pięknego acz niekiedy bardzo skomplikowanego procesu rozwoju uczucia między kobietą i mężczyzną. Lubię opisywać te ich wszystkie niepewności i rozterki, namiętności skrywane przed światem i wybuchające nagle jak wulkan, lubię też rzucać bohaterom kłody pod nogi, a następnie przyglądać się, jak sobie poradzą z ich usuwaniem… Bo jakoś przecież poradzić sobie muszą! Staram się przy tym robić to w możliwie najciekawszy sposób, pisać takie powieści, jakie sama chciałam kiedyś przeczytać, tworzyć takich bohaterów, jakich sama – jako Czytelnik – byłabym skłonna pokochać. Czy jednak mogę mieć pewność, że innym też się spodobają?
Trochę inaczej…
Powiem wprost – moją prywatną receptą na literacką historię miłosną jest odejście od schematu i banału. Nade wszystko lubię zaskakiwać moich Czytelników, tak prowadzić poszczególne wątki, żeby – nawet przy pewnej „ramowej” przewidywalności – poszły zawsze w nieco inną stronę niż ta, której można się spodziewać na pierwszy rzut oka. Lubię, kiedy mój Czytelnik uśmiecha się od ucha do ucha, czytając dialogi czy opisy rozmaitych perypetii, lubię też dowiedzieć się, że przy takim czy innym ustępie uronił łzę wzruszenia. Bardzo dbam o to, żeby wszystkie wprowadzane przeze mnie wątki zazębiały się logicznie i wnosiły swój wkład w ogólną ekonomię opowieści, przy czym staram się nie przynudzać, choć to zadanie jest chyba jednym z najtrudniejszych w pracy powieściopisarza… Nie wiem, jaki jest tego efekt, bo ten możecie ocenić tylko Wy, niemniej zapewniam, że staram się, jak mogę.
Między humorem a marzeniem
Inną sprawą jest dywersyfikacja gatunkowa i stylistyczna. Napisawszy w przeszłości kilka drobniejszych „opowiadań-rozgrzewek” (jedno z nich, pod tytułem Gluś, umieściłam nawet na blogu), nabrałam pewnych przekonań i doświadczeń, jeśli chodzi o realizację większych projektów powieściowych, z których pierwszym jest publikowana aktualnie na blogu Lodzia Makówkówna. Doszłam mianowicie do wniosku, że najciekawsze efekty osiągam, wplatając w historię miłosną elementy humorystyczne (które osobiście uwielbiam w każdym gatunku literackim), zagadkowo-sensacyjne, a nawet oniryczno-metafizyczne, które notabene towarzyszą rozwojowi uczuć nie tylko w literackim świecie przedstawionym, ale nieraz i w prawdziwym życiu. Każdy z takich aspektów wzbogaca w moim odczuciu strukturę romansu i nadaje mu specyficznego charakteru, jakiego nie mają inne teksty tego typu – a przecież o to właśnie chodzi!
Przeżyj to sam…
Myślę, że w tym tkwi główny klucz do napisania ciekawej love story – w osobistym przeżywaniu perypetii bohaterów, w tak głębokim wczuwaniu się w ich emocje i dylematy, że budzą nas one w nocy i szarpią za serce, jakby wymyślona przez nas historia działa się naprawdę. Ja przynajmniej tak mam. Wykreowane przeze mnie postacie w pewnym momencie zaczynają żyć swoim życiem, zachowywać się zgodnie z cechami charakteru, jakie im nadałam, a rozwój ich uczucia zostaje poddany procesom psychologicznym, na które nie do końca mam wpływ – nawet jako autor. I tak jest dobrze, bo pozostaje mi tylko ująć to wszystko w słowa… choć oczywiście za owym „tylko” kryje się ogrom pracy.
Tu wrócę jeszcze na chwilę do kwestii „weny”, o której wspomniałam w pierwszym akapicie. Wiecie, że to dziwne, nadprzyrodzone „coś” naprawdę istnieje? Serio. Czasami nie mam najbledszego pojęcia, skąd biorą mi się niektóre pomysły na takie a nie inne rozwinięcie danego wątku, na taki czy inny zwrot akcji. W moich powieściach (używam liczby mnogiej, gdyż obecnie piszę kolejny wielowątkowy tekst o podobnych rozmiarach jak Lodzia) nie wszystko jest wydumane i skonceptualizowane od początku, czasami historia sama mnie prowadzi i dopiero post factum widzę, jak dany element „przypadkowo” idealnie się wkomponował się w całość. To dla mnie swego rodzaju sygnał, że praca idzie w dobrą stronę, bo jeśli coś niejako samo się układa, to znaczy, że… tak po prostu ma być.
…i daj przeżyć Czytelnikowi
Romans ma to do siebie, że powinien budzić silne emocje. W kim? Przede wszystkim w Czytelniku! Jest on nadrzędną instancją, o której osobiście ani na chwilę nie przestaję myśleć przy opisywaniu historii uczuć moich bohaterów, zdając sobie przy tym sprawę, że nie każdego zadowolę, nie każdego przekonam, nie każdemu wpasuję się w gusta i oczekiwania. Jednak do tych, do których trafię, chciałabym trafić jak najgłębiej…
Na koniec – zgodnie z tytułem wpisu – jeszcze jedna subiektywna refleksja. Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie mi dane w pełni dowiedzieć się, jak odbierane są wymyślone przeze mnie historie, bo nawet w prywatnej rozmowie nie każdy jest skłonny mówić o swoich najprawdziwszych odczuciach. Jednak kiedy słyszę, że moje love stories sprawiają Wam choć odrobinę czytelniczej przyjemności, mam pewność, że moja praca nie idzie na marne, a to dla mnie niezwykle ważny sygnał i motywacja na przyszłość. Dlatego tym wszystkim, którzy – w taki czy inny sposób, takim czy innym kanałem – dzielą się ze mną swoimi uwagami i przemyśleniami na temat moich tekstów, bardzo dziś za to dziękuję.

Powiązane wpisy:
Satysfakcjonujące zakończenie powieści
Kilka (luźnych) uwag o opisach w powieści
Inne wpisy z kategorii Warsztat pisarza