Autor recenzji: Katarzyna Demańska
Po Dumie i uprzedzeniu Jane Austen po raz kolejny sięgam na półkę z XIX-wieczną literaturą anglojęzyczną. Tym razem przedstawię Wam moją subiektywną opinię na temat Wichrowych Wzgórz Emily Brontë, powieści wydanej (pod męskim pseudonimem Ellis Bell) w roku 1847, czyli dokładnie w połowie XIX-wieku, choć opisana w niej historia rozgrywa się kilkadziesiąt lat wcześniej i jest przedstawiona w formie retrospekcji. Ciekawostką jest pierwsze wydanie polskie z roku 1929 noszące tytuł Szatańska miłość, który – owszem – w dużym stopniu odzwierciedla treść powieści, jednak z punktu widzenia tłumaczeniowego jest daleko posuniętą nadinterpretacją (to zresztą jeden z wielu przykładów takiej dezynwoltury tłumacza – podobnie nie mogę pojąć, na jakiej zasadzie tytuł słynnego filmu Dirty dancing został przetłumaczony jako Wirujący seks).
Tak czy owak Wichrowe Wzgórza to powieść, której trudno nie znać, przynajmniej ze słyszenia, pamiętam, że w moich czasach licealnych była bardzo polecana jako lektura dla dziewczyn i wiele moich koleżanek mocno się nią zachwycało. W tej sytuacji nie mogłam po nią nie sięgnąć, przeczytałam ją zatem i… nie spodobała mi się. Nie żeby styl mi nie odpowiadał, czy żebym nie doceniała jej poziomu artystycznego, nic z tych rzeczy – uwielbiam XIX-wieczne teksty literackie, a powieść jest napisana z wielkim kunsztem i wspaniale wprowadza czytelnika w tajemniczy, ponury nastrój miejsc, w których toczy się akcja. W tym względzie – że tak powiem – mucha nie siada. A jednak od strony treści książka jakoś do mnie nie trafiła, choć ogólnie jestem miłośniczką powieści z takim właśnie mrocznym, gotyckim klimatem (jak chociażby Jane Eyre Charlotte Brontë, siostry autorki Wichrowych Wzgórz), a historia szalonej, nieszczęśliwej miłości Heathcliffa i Katy Earnshaw na pewno może budzić emocje wrażliwych Czytelniczek (szczegółowy opis fabuły można znaleźć tu).
Co ciekawe, po latach wróciłam do tej powieści i przeczytałam ją jeszcze raz. Tym razem spojrzałam na tekst z większą świadomością czytelniczą i tym bardziej doceniłam jej klimat (mgliste wrzosowiska, mroczne wnętrza itp.), podobnie jak samą konstrukcję tekstu, w tym ramowy układ opowiadania (historia nieszczęśliwych zakochanych jest przedstawiona poprzez opowieść gosposi służącej w jednym z dworków, w których rozgrywała się akcja) oraz różne inne szczegóły „techniczne”, jednak sama historia i konstrukcja postaci, podobnie jak za pierwszym razem, nie rzuciły mnie na kolana wbrew zachwytom innych czytelników i pozytywnym recenzjom, jakie czytałam na jej temat.
Dlaczego? Cóż… Po pierwsze nie udało mi się szczerze polubić głównych bohaterów tej historii, a kiedy w romansie czytelnik nie polubi głównych postaci, to trudno oczekiwać od niego, by zachwycał się ich losem. Mnie nieszczęśliwa para z Wichrowych Wzgórz niestety nie przekonała. Katy – sama do końca nie wiem, dlaczego – irytowała mnie od samego początku, namiętność Heathcliffa wydawała mi się aż przerysowana (na przykład wykopywanie nocą z grobu zwłok ukochanej było dla mnie nie tyle romantyczne co niesmaczne – wybaczcie mi, miłośnicy tej jakże słodkiej sceny), a on sam jawił mi się jako mężczyzna… hmm… lekko niezrównoważony. Owszem, kochał mocno i wiernie, a potem bardzo cierpiał, lecz choć nie wątpię, że niejedna kobieta pragnęłaby być tak uwielbiana jak Katy przez Heathcliffa, mnie osobiście ta kreacja literacka jakoś nie trafiła do serca.
Drugi powód, dla którego poczułam się rozczarowana tą entuzjastycznie reklamowaną powieścią – być może nawet przereklamowaną, bo z tego powodu nabrałam wobec niej zbyt dużych oczekiwań – jest związany poczuciem (w liceum tylko intuicyjnym, potem bardziej świadomym), że historia nieszczęśliwej miłości z Wichrowych Wzgórz została wprawdzie świetnie pomyślana, jednak autorka „zepsuła” ją, idąc o kilka kroków za daleko w kreacji emocjonalnej strony postaci. O tyle za daleko, że dla mnie jako czytelnika pozostały one postaciami z papieru… choć niewiele brakowało, by stały się ludźmi z krwi i kości. Po prostu od pewnego momentu trudno było mi uwierzyć w niektóre ich działania i motywacje, a to zawsze bardzo mi przeszkadza w odtwarzaniu świata przedstawionego w wyobraźni. Lubię literacką stylizację, lubię wprowadzanie elementów z pogranicza prawdopodobieństwa faktów, jednak psychologiczne prawdopodobieństwo zachowań postaci jest dla mnie aspektem najważniejszym, a tego w powieści Emily Brontë rażąco mi zabrakło.
Nie można tu nie wspomnieć o gotyckim wątku duchów, upiorów i pośmiertnego porozumienia dusz nieszczęsnych zakochanych. Temat zabłąkanej duszy i jej powrotu na ziemię do osoby, którą namiętnie kochała, jest tak romantyczny, że bardziej się nie da, i niewątpliwie może budzić emocje – zarówno z powodu samej nadprzyrodzoności zjawiska (macie tak, że po tego typu lekturze boicie się wystawić po ciemku nogę spod kołdry?), jak i z uwagi na sam stereotyp miłości tak silnej, że de facto nawet śmierć nie jest dla niej przeszkodą. Wichrowe Wzgórza są przykładem bardzo mocnego wyeksploatowania tego motywu, który działa na wyobraźnię w połączeniu z klimatem mglistych wrzosowisk i szarpiących sercami postaci namiętności (albowiem zarówno miłość Heathcliffa do Katy, jak i jego nienawiść względem innych ludzi są uczuciami posuniętymi do skrajności). Lecz (wybaczcie!) znów muszę to powiedzieć – dla mnie wprowadzenie tych elementów w tak dużym natężeniu jest niestety bardziej wadą niż zaletą tej powieści. Nawet sam finał historii (boczne deski wyjęte z trumien po to, by niespełnieni kochankowie mogli się wreszcie złączyć na wieki w grobie) wydał mi się strasznie naiwny w swoim romantycznym uniesieniu, bo – mówię to oczywiście z lekkim przymrużeniem oka – skoro niby dusze bohaterów odnalazły się wreszcie po śmierci, to połączenie ich martwych, rozkładających się ciał nie było już przecież do niczego potrzebne…
Wiem, czepiam się, miłośnicy powieści Emily Brontë zapewne śmiertelnie się na mnie obrażą po tej „niepolitycznej” recenzji… Dlatego podkreślę raz jeszcze – jest to moje stricte subiektywne zdanie. Nic nie poradzę na to, że Wichrowe Wzgórza nie zrobiły na mnie tak wielkiego wrażenia jak na osobach, które poleciły mi tę lekturę, a wręcz wydały mi się tekstem zbyt egzaltowanym i „przeromantyzowanym”. Odrobinę, szczyptę… ale jednak. Jestem bowiem przekonana, że gdyby autorka nieco stonowała pewne skrajności, odmalowując swe postacie i całą historię przy pomocy szerszej palety odcieni pośrednich, powieść bardzo by na tym zyskała, niczego nie tracąc.
Nie wykluczam niemniej, że właśnie to, co mnie zraziło, innych może najbardziej przyciągać. Lubimy wszak czytać o mocnej, szalonej miłości, która niszczy wszelkie przeszkody, czasami niszcząc nawet ludzi, których dotyczy, oraz ich otoczenie (to się rzeczywiście w życiu zdarza, nie da się zaprzeczyć), lubimy te płomienne porywy serca, których nie potrafi stłumić ani człowiek, ani śmierć, ani czas… owszem. Jednak mnie osobiście czegoś w tej historii brakowało. Po tym, co napisałam wyżej, już wiecie czego. Umiaru. Bo, w moim odczuciu, w opisie nawet najbardziej namiętnej miłości pewien umiar i „złoty środek” musi być zachowany, by historia mogła naprawdę chwycić za serce. Mnie nie chwyciła.
Oczywiście nie znaczy to, że chcę kogokolwiek zniechęcić do przeczytania Wichrowych Wzgórz. Przeciwnie, moim celem nigdy nie jest zniechęcanie do lektury, zresztą, nawet gdybym chciała, sądzę, że i tak to by mi się nie udało. Tym bardziej, że – jak wpomniałam – fabuła ogólnie jest ciekawa, a od strony warsztatowej powieść posiada wysokie walory artystyczne. Sama wielokrotnie podkreślałam na tym blogu, że gusta są różne i coś, co jednemu może się nie podobać lub nie robić na nim wrażenia, drugiego może głęboko wstrząsnąć i zachwycić.
Dlatego pomimo zdystansowanej opinii, jaką tu wyrażam, zachęcam do zapoznania się z tą powieścią, choćby dlatego, że jest bardzo znana, a skoro wiemy, że zakochały się w niej miliony kobiet na całym świecie, tym bardziej warto wyrobić sobie o niej osobiste zdanie. Można też obejrzeć film nakręcony na jej motywach, choć powiem szczerze, że on również mi się nie podobał… (ależ ta zrzęda dziś wydziwia, co nie?). Tak czy inaczej, Wichrowe Wzgórza to jedna z najromantyczniejszych i najmroczniejszych literackich historii miłosnych wszech czasów, więc osoby lubiące czytać o silnych uczuciach targających duszą bohaterów na pewno nie powinny tej lektury pominąć.

Powiązany wpis: Charlotte Brontë, Dziwne losy Jane Eyre
Inne recenzje: Czytelnia
Domatorka na etacie
4 czerwca 2019Szczerze mówiąc, to rozumiem fenomenu tej książki. Podchodziłam do niej kilka razy i za każdym razem czułam wielkie rozczarowanie. Przede wszystkim (podobnie jak Ty) nie polubiłam głównych bohaterów. Poza tym szalona miłość, bo tak hucznie mówi się o „Wichrowych Wzgórzach” jakoś kłoci mi się z tą mroczną i mglistą atmosferą wokół. Jak dla mnie to historia o miłości mrocznej, drapieżnej i poniekąd upiornej, ale raczej nie szalonej, bo ta mi się kojarzy z czymś pozytywnym. Cóż… może kiedyś zrozumiemy w czym tkwi fascynacja tą historią 🙂
Pozdrawiam i zapraszam do siebie 🙂
Katarzyna Demańska
4 czerwca 2019Masz rację, miłość w Wichrowych Wzgórzach, jeśli jest szalona, to w negatywnym sensie.
Cieszę się, że ktoś ma podobne zdanie, bo ta powieść jest tak wychwalana, a ja jakoś nie mogę się do niej przekonać…
Pozdrawiam i dziękuję za wizytę!