[Recenzja] Erich Segal, „Love Story”

Autor recenzji: Katarzyna Demańska

Ponieważ jest to blog z powieściami dla dziewczyn, od czasu do czasu wypada mi zamieścić tu recenzję typowo kobiecego gatunku epickiego, jakim jest melodramat. Pisałam już swego czasu o słynnym polskim melodramacie, czyli o Trędowatej Heleny Mniszkówny, a dziś sięgnę po pozycję anglojęzyczną, mianowicie po słynną powieść Ericha Segala o wymownie prosto brzmiącym tytule Love Story. Co ciekawe, w pierwszej wersji polskiej z roku 1989 nie zmieniono tytułu angielskiego, a dodano tylko podtytuł: Love Story czyli O miłości. Jest to wersja tłumaczenia, w której ja sama czytałam przed laty tę krótką powieść. Druga, nowsza wersja (2004) nosi już stricte polski tytuł, Opowieść miłosna, który jednak, przynajmniej w moim odczuciu, nie posiada już klimatu, jaki w świadomości milionów czytelników wykształcił się wokół kultowej wersji angielskiej.

Obok powieści Segala, która ukazała się z okazji Walentynek 14 lutego 1970 roku, wielkim hitem stał się również film nagrany na jej kanwie i pod tym samym tytułem, z Ali MacGraw i Ryanem O’Nealem w rolach głównych. Dopełniała go piękna muzyka, zwłaszcza utwór Where do I Begin, powszechnie znany i chwytający za serce motyw przewodni z wokalem Andiego Williamsa.

Źródło: youtube.com

Nie da się ukryć, że Love Story jest opowieścią mocno chwytającą za serce. Podobnie jak w przypadku niemal wszystkich melodramatów można jej zarzucać łzawą kiczowatość, nie zmienia to jednak faktu, że powieść ta natychmiast po swym pierwszym wydaniu zyskała olbrzymią popularność. Niespełna rok później miliony kobiet (mężczyzn zresztą też) ze wzruszeniem śledziły na wielkim ekranie losy Olivera i Jenny, a sam film stał się jedną z ponadczasowych ikon kinowego melodramatu.

W czym kryje się moc tej krótkiej, a tak wzruszającej historii? W prostocie fabuły? W zderzeniu przeciwieństw? Chyba i w jednym, i w drugim… choć może najbardziej w trzecim – czyli w literackiej kreacji pary głównych bohaterów. Z jednej strony on, Oliver Barrett IV, przystojny i zblazowany młody milioner, student prawa na Harvardzie i zapalony hokejarz, z drugiej zaś ona, Jennifer Cavilleri, żywiołowa i nieco przemądrzała córka piekarza pochodząca z niższych sfer społecznych, studentka college Radcliffe i miłośniczka muzyki poważnej.

Taka mieszanka wybuchowa mogła dać w efekcie tylko jedno – wielką, płomienną miłość z przeszkodami, które młodzi pokonują jedną po drugiej, krok po kroku układając sobie wspólne życie. Konflikt z autorytarnym ojcem, który nie akceptuje wybranki Olivera, doprowadza bohatera do zerwania z rodziną i porzucenia wygodnego życia milionera na rzecz trudów codziennej egzystencji u boku Jenny. Młodzi biorą ślub i przez pierwszy okres małżeństwa klepią przysłowiową biedę, przy czym to głównie Jenny ciężko pracuje, by utrzymać siebie i studiującego męża. Sytuacja odwraca się jednak, gdy Oliver, po ukończeniu studiów z wyróżnieniem, otrzymuje dobrze płatną pracę w renomowanej kancelarii prawniczej i młode małżeństwo wreszcie finansowo staje na nogi. Wydaje się, że od tego momentu wszystko już będzie dobrze… lecz wtedy zaczyna się dramat.

Kolejne zderzenie przeciwieństw, czyli wielkiej miłości dwojga młodych, zaledwie dwudziestokilkuletnich ludzi oraz widma nieuchronnie zbliżającej się śmierci jednego z nich, to najlepszy przepis na wyciśnięcie łez z oczu czytelnika i widza. Kiedy po długich miesiącach starania się o dziecko Jennifer nie może zajść w ciążę, lekarze szukający przyczyny tego stanu rzeczy odkrywają, że jest ona chora na nieuleczalną białaczkę, która w krótkim czasie doprowadzi do jej śmierci. Jenny jednak nie pozwala mężowi na rozpacz, lecz chce normalnie żyć do samego końca… Jeśli do tego dramatu dodać końcową scenę pojednania Olivera z ojcem, wzruszenie musi sięgnąć zenitu – i taki jest właśnie efekt Love Story.

Jeśli chodzi o moje subiektywne odczucia, to czasami zastanawiam się, dlaczego w melodramatach najczęściej umiera ten słabszy, delikatniejszy, biedniejszy… Czy jest to celowy zabieg autora mający na celu wzmocnienie emocji u odbiorcy, czy rzeczywiście tak dzieje się w życiu, które literatura często wiernie odzwierciedla? Na to pytanie chyba nie ma odpowiedzi. Niemniej polecam zarówno przeczytanie książki Segala, jak i obejrzenie filmu, gdyż oba te dzieła przeszły do historii literackiego i filmowego melodramatu, w związku z czym warto się z nimi zapoznać. Uprzedzam przy tym co wrażliwsze dusze, że nie obędzie się bez porządnego zapasu chusteczek do ocierania łez – ale przecież w takich przypadkach właśnie o to chodzi!

Źródło: pixabay.com

Powiązany wpis: [Recenzja] Helena Mniszkówna, „Trędowata”

Inne recenzje:  Czytelnia


Dodaj komentarz