Autor recenzji: Maria
William Szekspir… czy słysząc to nazwisko automatycznie odtwarzasz w głowie obraz dwóch tragicznych, tak sławnych w świecie kochanków, Romea i Julii? Jestem pewna, że większość z nas kojarzy twórczość tego wybitnego poety właśnie z ich historią. Czemu tu się dziwić, skoro to jedno z najbardziej znanych i cenionych dzieł literatury wszech czasów? W tym momencie warto jednak przypomnieć, że William Szekspir pisał nie tylko tragedie. W teatrze The Globe, dla którego artysta tworzył sztuki, zawsze było miejsce na inny rodzaj łez – ten, który zakładał połączenie ich z głośnym śmiechem. Jedną z tych nieocenionych, genialnych komedii, które, ku mojemu zdziwieniu, potrafiły dostarczyć mi prawdziwej rozrywki, jest Poskromienie złośnicy. Już sam tytuł jest intrygujący, nieprawdaż?
Historia rozpoczyna się tzw. Przygotowaniem, które stanowi pierwszy element humorystyczny i tworzy efekt opowieści w opowieści. W tej krótkiej scenie zaspany pijaczyna Krzysztof Okpisz staje się ofiarą żartu, kiedy wmawia mu się, że jest wielkim, możnym panem, dla którego trupa aktorów wystawia przedstawienie, czyli właściwą sztukę. Tym samym już na początku napotykamy bardzo ciekawy zabieg stylistyczny, bo tak naprawdę „oglądamy” Poskromienie złośnicy oczami fikcyjnego widza, Krzysztofa Okpisza.
A teraz już o samej tytułowej złośnicy. Naprawdę na imię ma Katarzyna i jest starszą z dwóch córek zamożnego szlachcica z Padwy, Baptisty Minola. Pannie nie brak silnego charakteru i ciętego języka, zawsze przekorna i kłótliwa, wszystkich mierzy krytycznym spojrzeniem i nie omieszka wbić szpili tam, gdzie uzna za stosowne. Ludzie omijają ją szerokim łukiem, nie chcąc znaleźć się pod ostrzałem jej barwnych obelg lub ciężkich elementów świata nieożywionego (jedna lutnia spotyka swój przykry koniec na głowie pewnego jegomościa w akcie drugim).
Zupełnym przeciwieństwem „Kasi-diablicy” jest jej młodsza siostra Bianka „słodka jak marzenie”, o wiele spokojniejsze i subtelniejsze dziewczę, do którego wzdychają młodzieńcy. A okazuje się, że nie tylko oni, bo nawet pewien staruszek imieniem Gremio, który także padł ofiarą jej wdzięków, kandyduje dzielnie do jej ręki mimo dużej konkurencji. Niestety, cały sęk w tym, że zgodnie z twardym zarządzeniem ojca biedna Bianka nie może wyjść za mąż, póki jej starsza siostra nie znajdzie swojego wybranka. Zrozpaczeni adoratorzy, Hortensjo i siwowłosy Gremio łączą siły, by znaleźć mężczyznę, który odważyłby się spędzić resztę życia z niepokorną Katarzyną, a im ułatwiłby przystęp do młodszej siostry. Szczęście im sprzyja, bowiem do miasta przybywa Petruchio, przyjaciel Hortensja, który słysząc o wielkiej fortunie Baptisty, postanawia poprosić o rękę jego starszej córki, nie zrażając się opowieściami o jej nieujarzmionej naturze.
Tutaj autor wprowadza główny wątek humorystyczny. Kiedy na scenie pojawia się niezłomny narzeczony, Petruchio, od razu okazuje się, że potrafi on być jeszcze bardziej nieustępliwy i jeszcze bardziej bezczelny niż sama złośnica. Można by powiedzieć, trafił swój na swego. Mężczyzna podejmuje chytry plan „poskromienia” Kasi i uczynienia z niej potulnej żony. Czy to mu się udaje? Zapewniam, ciekawsze będzie pytanie: jak to mu się udaje? Cóż, wystarczy powiedzieć, że Katarzyna zostaje pokonana swoją własną bronią… Petruchio, wpadłszy jak burza do domu Baptisty, oświadcza się już na progu, a samą Kasię, z którą rozmawia na osobności, zagaduje ripostami i nie pozostawia jej opcji sprzeciwu. Która kobieta odmówiłaby kawalerowi o takiej sile perswazji?
Moment konfrontacji tych dwóch huraganów można uznać za punkt kulminacyjny utworu, to zacięta walka charakterów o niemalże równoważących się siłach. Właśnie dlatego jej wynik jest tak intrygujący. Te słowne przepychanki, oryginalne, może nieco szorstkie metody Petruchia dążącego do „ugłaskania” swojej małżonki i komiczne gry słowne, a także przezabawne utarczki z udziałem innych postaci czynią lekturę nad wyraz przyjemną i bogatą w pozytywne emocje.
W miarę rozwoju wydarzeń i ewolucji postaci zaczyna być nawet widoczna wzajemna akceptacja obojga bohaterów. W zabawny sposób wychodzi na jaw, że paradoksalnie ta mieszanka wybuchowa może być jednak dobranym połączeniem. A to nie wszystko, co możemy w komedii znaleźć, bo poza głównym motywem jest jeszcze przecież parę innych wątków, na przykład zacięta walka o względy pięknej Bianki albo obecne w wielu innych dramatach dylematy służących, którzy zawsze ze zgrozą patrzą na poczynania swoich panów i zawsze są tymi, którzy obrywają najbardziej.
Odchodząc od samej fabuły i konceptu, które zawdzięczamy Szekspirowi, muszę podkreślić także rolę tłumaczenia. Komizm zawsze buduje się na tych samych regułach, a bardzo ważnym narzędziem w jego tworzeniu jest język. Niektóre żarty, gry słów, zabiegi składniowe zwyczajnie nie mogą być przetłumaczone na inną mowę bez utraty swojego humorystycznego zabarwienia. Tu pojawia się właśnie ciężka rola tłumacza, który musi przeobrazić je tak, by tekst zachował swoje walory i jednocześnie nie odbiegał treścią od oryginału. Uważam, że Stanisław Barańczak wywiązał się z tego zadania mistrzowsko, dlatego polecam przeczytać sztukę właśnie w jego przekładzie.
Komedia to komedia – ma być zabawna, na tym polega jej rola. Artysta napisał ją, by została wystawiona na scenie i zwyczajnie dostarczyła rozrywki widzom. Możemy jednak dopatrywać się w jej bohaterach prawdziwych ludzi, a właściwiej – ludzkich postaw. Ciekawa jest zwłaszcza postać „złej”, cynicznej i nieposłusznej Kasi. Sztuka została stworzona parę wieków temu, a jednak patrząc na jej bohaterów, można wywnioskować, że ludzka natura pozostaje cały czas niezmienna. Na świecie zawsze były takie dziewczęta, które nie do końca wpisywały się w ramy tych grzecznych, posłusznych panien, poddających się woli innych. Były te układne, były i zołzy, były pokorne, były i buntowniczki, a zauważmy, że przecież parę wieków temu takiej Kasi było o wiele trudniej dostosować się do panujących w tamtych realiach zwyczajów.
No właśnie, jeśli chodzi o pozycję kobiety wczoraj i dziś – wiadomo, w tym zakresie dużo się zmieniło. Jestem zadowolona z faktu, że William Szekspir urodził się i tworzył w szesnastym wieku, bo obawiam się, że dziś miałby skrupuły, by wystawiać sztukę o poskramianiu kobiecej natury. Mógłby za to dostać – co najmniej lutnią – w głowę. Zwyczaje i normy społeczne, które uwidaczniają się w utworze, są bez wątpienia całkiem różne od tych nam współczesnych. Co nie znaczy, że nie możemy w pełni cieszyć się lekturą – wręcz przeciwnie. Doceniłam to dzieło między innymi dlatego, że ma ponadczasowy wymiar, bo naskrobane piórem na papierze setki lat temu, dziś jest w stanie rozbawić mnie do łez.
Zachęcam, by wczytać się w każdy wers i po prostu dać się wciągnąć w intrygę. Dramat teatralny ma swoją specyfikę, czytany przechodzi płynnie akt w akt, co daje poczucie dynamiki bardziej niż w innych gatunkach. Lektura takiego utworu dla miłośnika epiki, której, mam wrażenie, czyta się teraz zdecydowanie więcej niż sztuk teatralnych, może być jakimś świeżym powiewem, ciekawą odmianą. Dzisiaj polecam szczególnie Poskromienie złośnicy, jedną z najbardziej atrakcyjnych dla mnie komedii szekspirowskich.

Katarzyna Demańska
25 października 2019Dziękuję Marii za kolejną recenzję wartego przypomnienia tekstu literackiego. W dziele Szekspira wątek romansowy został ujęty w sposób, jaki ja osobiście bardzo lubię, czyli humorystycznie, co i mnie skłania do tym gorętszego polecenia tej lektury, każdemu, kto jeszcze nie zna „Poskromienia złośnicy”.
Cóż więcej mogę dodać?… Takie właśnie są te Katarzyny! ;))