Jesień nadeszła nieodwołalnie i właściwie to o niej miał być ten wpis, o czym świadczą klimatyczne jesienne zdjęcia, jednak atmosfera związana z datą 1 października tak jednoznacznie kojarzy mi się z początkiem roku akademickiego, że tym razem postanowiłam dla odmiany podzielić się kilkoma uwagami związanymi z życiem przysłowiowego żaka. Każdy, kto odbywał kiedyś lub aktualnie odbywa studia wyższe, co roku w okolicach początku października zaczyna odczuwać lub z nostalgią wspominać ów specyficzny klimat życia akademickiego, który jest podobny wszędzie, bez względu na to, w jakim mieście i na jakiej uczelni studiowało się bądź studiuje. Jest to klimat niepowtarzalny i zapadający w pamięć na całe życie, trochę jak, toutes proportions gardées, atmosfera związana z egzaminem maturalnym czy innymi „kamieniami milowymi” edukacji, jednak mający w sobie coś innego niż jej poprzednie etapy, bowiem te ostatnie lata przygotowania do wejścia pełną parą w szarą rzeczywistość życia zawodowego w swoisty sposób łączą w sobie nuty dziecięco-młodzieńczej beztroski i powagi dorosłości w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Skąd bierze się urok uczelnianych murów i rzeczywistości akademickiej? Niewątpliwie fakt, iż życie studenckie to nie tylko wykłady i nauka, ale również bogata otoczka towarzysko-kulturowa, jest w tym względzie kluczowy. Wiedzą o tym mieszkańcy studenckich miast, które w sporym procencie, jak to się mówi, żyją ze studentów, oferując młodym ludziom liczne miejsca spotkań i rozrywki, wie też każdy, kto kiedykolwiek był na studenckiej imprezie organizowanej w akademiku lub na stancji. Dodatkowo w trakcie ostatnich kilkunastu lat, dzięki programom uniwersyteckiej wymiany międzynarodowej, akademickie kontakty towarzyskie rozciągnęły na cały świat, co niewątpliwie stanowi wartość dodaną, jeszcze jedną atrakcyjną stronę studenckiego życia.
To, jak ważnym aspektem bycia studentem jest owo bogate życie towarzyskie, udowodniły dwa lata epidemii, kiedy to młodzi ludzie, zamknięci w domach przed ekranami komputerów, zostali odizolowani od siebie wzajemnie, zamieniając się w wirtualne awatary programów informatycznych. Niestety, jak wynika ze smutnych obserwacji, wielu z nich psychicznie tego nie zniosło – popadli w depresję i porzucili rozpoczęte studia, te bowiem, realizowane w formie wirtualnej, straciły dla nich jeśli nie cały swój sens, to na pewno cały swój urok. No bo jaki urok może mieć studiowanie bez kontaktu z rówieśnikami? To właśnie intensywność relacji międzyludzkich, jakże potrzebna w wieku lat dwudziestu, jest jednym z najbardziej pociągających aspektów bycia studentem, zaraz obok możliwości nauki w wybranym, wyspecjalizowanym kierunku, kiedy wreszcie, po latach szkoły podstawowej i średniej można skupić się na dziedzinie, która najbardziej nas interesuje i kształcić się w niej na wysokim poziomie.
To tyle tytułem apologicznego wstępu, bo generalnie chciałam mówić o czymś innym. Otóż, jako osoba, która swoje studia kończyła już wiele lat temu, lecz nadal jest związana ze środowiskiem akademickim, nie mogę się powstrzymać od narzucającego się (z roku na rok coraz bardziej) porównania rzeczywistości uczelnianej kiedyś i dziś. I nie chodzi tu o klasyczne narzekanie, że „kiedyś to było lepiej” i „za moich czasów to…”, jednak w dzisiejszych realiach trudno opanować subiektywną tęsknotę za pewnymi aspektami życia studenckiego, które – stety, niestety – odeszły już do lamusa. A więc – za czym tęsknię jako student z dawnych lat?
Po pierwsze.
Tęsknię za formułą jednolitych studiów magisterskich, kiedy to, wybrawszy RAZ swój kierunek studiów, kontynuowało się naukę na nim przez pięć lat. Pozwalało to nie tylko mocniej zżyć się z grupą kolegów z roku, ale przede wszystkim zdobyć pogłębione, spójne kompetencje zawodowe, bo po to wszak młody człowiek po maturze wybiera się na studia. Nie łudźmy się, że obecne 3-letnie licencjaty dają jakieś konkretne wykształcenie bez kontynuacji na tym samym kierunku studiów magisterskich, a niestety w obecnych czasach wielu (moim zdaniem, zbyt wielu) studentów studiów licencjackich po ich ukończeniu albo zmienia kierunek, albo całkowicie rezygnuje z dalszej nauki. Dlaczego, moim zdaniem, jest to zła strategia? Ano dlatego że, wbrew pozorom, dzisiejszy rynek pracy nie jest rynkiem dla człowieka-orkiestry, który z niejednej miski jadł i przy okazji liznął wiedzy i umiejętności z różnych dziedzin, ale jest to rynek dla fachowców wyspecjalizowanych w wąskiej dyscyplinie, w której świeży absolwent studiów akademickich powinien być na tyle wykształcony, by wytrzymać konkurencję. Otóż uważam, że w niektórych obszarach tylko pogłębione studia z dobrze ułożonym programem i trwające minimum 5 lat są w stanie zapewnić młodemu człowiekowi takie kompetencje, i nikt nie przekona mnie, że jest inaczej. Może to być 3+2, ale niech będzie realizowane w sposób spójny i przemyślany, idący w jednym konkretnym kierunku, a nie stymulujący studenta do rozmieniania się na drobne, a przez to marnowania swojego czasu i talentów.
Przy tej okazji dwa słowa o formule bolońskiej studiów wyższych, która zakotwiczyła się już na polskich uczelniach do tego stopnia, że młodzi ludzie przyjmują ją jako oczywistość, mimo że jeszcze kilkanaście lat temu wcale oczywistością nie była. Wprowadzenie jednolitego dla całej Unii Europejskiej systemu edukacji na poziomie akademickim, z czym wiąże się podział tradycyjnych 5-letnich studiów magisterskich na dwa stopnie, 3-letni licencjat i 2-letnie magisterium, dało młodzieży możliwość realizacji części studiów na uczelniach w innych krajach (programy wymiany międzynarodowej Sokrates i Erasmus, obecnie Erasmus+) dzięki walucie rozliczeniowej, jaką jest punktacja ECTS. Niewątpliwie owa możliwość podróżowania, zmiany klimatu i spróbowania swoich sił gdzie indziej jest zaletą tego systemu, jako że dla młodych ludzi możliwość poznawania innych realiów i zdobywania kontaktów międzynarodowych jest wielkim atutem w rozwoju zarówno osobistym, jak i zawodowym. I super. Tyle że niestety, w moim odczuciu, jest to jedyna zaleta 3+2. JEDYNA. Reszta to katastrofa.
Dlaczego? Dlatego że – dziś można to już stwierdzić z całą pewnością – system boloński w połączeniu z formułą tzw. „nowej matury” doprowadził do totalnej degradacji poziomu edukacji w Polsce. Brak porządnego egzaminu wstępnego na studia, obniżenie wymagań dla kandydatów oraz niewiarygodna proliferacja słabych uczelni niepublicznych wydających dyplomy ukończenia studiów „wyższych” w ciągu zaledwie kilkunastu lat doprowadziły do tego, że dyplom magisterski (nie mówiąc już o licencjackim) przestał być na rynku pracy gwarantem solidnego wykształcenia, a stał się tylko papierkiem, często traktowanym jak śmieć, bowiem tytuł magistra dla pracodawcy liczy się tylko wtedy, gdy za nim idą konkretne, rzeczywiste kompetencje. Niestety, o ile jeszcze na przełomie XX i XXI wieku (ależ to brzmi!) jedno z drugim ściśle się wiązało, o tyle dziś korelacja ta stoi pod ogromnym znakiem zapytania – i to delikatnie mówiąc.
Rozbicie 5-letniego kursu na dwa stopnie, co wiązało się jednocześnie z poważną redukcją ilości godzin zajęciowych w cyklu kształcenia, nie mogło nie obniżyć poziomu uzyskiwanego wykształcenia. Obserwowałam to zresztą swego czasu za granicą, gdzie studiowałam jakiś czas podyplomowo na uczelni francuskiej. Studia podzielone na stopnie funkcjonują tam dużo dłużej niż w Polsce, więc było to jeszcze przed wprowadzeniem u nas systemu bolońskiego. Oczywiście wówczas traktowałam to jako ciekawostkę, nieświadoma tego, że za kilkanaście lat to, jak sądzę, celowo zaprogramowane obniżenie poziomu wykształcenia absolwenta studiów wyższych, stanie się rzeczywistością również w Polsce. Niestety – stało się. Pogoń za „europejskością”, tym smutnym mirażem młodego pokolenia, które zdaje się coraz mniej rozumieć, jak wielką siłą jest tożsamość narodowa i stabilne zakorzenienie w swoim kraju, już teraz doprowadziła wielu młodych ludzi do zagubienia i utraty motywacji do zdobywania prawdziwego, rzetelnego wykształcenia. Takiego, które da im rzeczywiste kompetencje, a nie tylko ich pozory. I nie mówię tu oczywiście o ciężko pracujących jednostkach, których na szczęście wśród studenckiej braci nadal jest dużo, ale o ogólnym trendzie, który postępuje i aż strach pomyśleć, dokąd nas finalnie doprowadzi.
Po drugie.
Tęsknię za stabilnością, jaką dawał stary system rekrutacji na studia, pozornie skostniały, ale w praktyce bardzo skuteczny i w ogólnym rozrachunku korzystny dla studenta. Oczywiście mam tu na myśli studenta poważnego, zmotywowanego i wiedzącego, co chce osiągnąć, a nie zagubionego, niezdecydowanego „poszukiwacza swojej tożsamości”, który albo czeka, by ktoś poprowadził go za rękę, albo sam błądzi bez celu w przekonaniu, że tak właśnie wygląda zdobywanie życiowego doświadczenia. Tymczasem im wcześniej (najlepiej już na etapie przedmaturalnym) młody człowiek ustali swoje priorytety zawodowe i skrystalizuje wizję tego, czym chciałby się zająć w przyszłości, tym łatwiej będzie mu wykształcić się w konkretnym kierunku, nie tracąc czasu i wysiłku na „szukanie swoje drogi”, a dzięki temu będzie miał większe szanse wejścia przebojem na rynek pracy i wytrzymania każdej konkurencji.
Otóż, wracając do systemu rekrutacji na studia, o którym mówię, faworyzował on właśnie takie skonkretyzowane podejście maturzysty do swojej przyszłości zawodowej. System ów opierał się na dwóch fundamentalnych zasadach – wybór tylko jednego kierunku studiów, o przyjęcie na który maturzysta mógł się ubiegać w danym roku, oraz wspomniany już egzamin wstępny organizowany przez uczelnię. Mówiąc prosto, kandydat na studia składał dokumenty, w tym świadectwo maturalne w oryginale, na tylko jeden, słownie JEDEN, kierunek studiów i jeśli nie dostał się nań, a był zdeterminowany właśnie tam studiować, musiał czekać rok na kolejną rekrutację, starając się lepiej przygotować do egzaminu wstępnego. Oceny z matury liczyły się bowiem tylko dodatkowo, a podstawą przyjęcia na studia był porządny i co najmniej tak trudny jak matura egzamin wstępny. Porażka na takim egzaminie była więc równoważna z odłożeniem szansy na studiowanie na wymarzonym kierunku o cały rok. Brzmi okrutnie, prawda?
O tak, brzmi dość okrutnie. Teraz jest niby lepiej, bo nie trzeba zdawać egzaminów, wystarczy zaliczona matura i można złożyć papiery (czy raczej elektroniczne zgłoszenie) na dowolną ilość kierunków w całym kraju i Europie – rewelacja! Otóż niestety nie. Żadna rewelacja, a niestety degrengolada. Upadek nie tylko poziomu wykształcenia kandydata na studia, ale również przeformatowanie in minus jego profilu charakterologiczno-motywacyjnego. Oczywiście możliwość aplikowania na różne uczelnie i kierunki sama w sobie nie jest złym rozwiązaniem, bo każdemu czasem może powinąć się noga i warto mieć w odwodzie drugą szansę, jednak to rozwiązanie po pierwsze powinno być ograniczone (np. aplikacja na maksymalnie 3 kierunki i nie więcej), a po drugie jest ono dobre tylko dla ludzi zmotywowanych i pewnych swoich wyborów. Dla reszty – tych niezdecydowanych, błądzących i dających sobie czas na ostateczne decyzje – jest to niestety czynnik demotywujący do pracy, wzięcia się za siebie i przyłożenia się do nauki, a na dodatek stymulujący do tego, co w środowisku akademickim uważam za istną plagę dzisiejszych czasów, mianowicie do studenckiego nomadyzmu.
Tego ostatniego, zwłaszcza w jego wydaniu patologicznym, nie należy mylić z mobilnością akademicką, czyli czasową lub trwałą zmianą miejsca studiowania (np. w ramach studenckiej wymiany krajowej czy międzynarodowej), która przynosi zdecydowane korzyści i rozszerza horyzonty. Mówiąc o nomadyzmie, mam na myśli wędrówkę po różnych uczelniach i/lub kierunkach dla samej wędrówki, w ramach wspomnianego już „poszukiwania swojej drogi” i sprawdzenia, gdzie będzie mi się podobać najbardziej. Jak będzie się podobać, to może tam zostanę, jak nie, w kolejnym semestrze czy roku przenoszę się gdzie indziej, często zaczynając od zera czyli od I roku. Jako że studia na polskich uczelniach wyższych są bezpłatne, taki nomadyczny tryb życia studenta nie generuje nawet wielkich kosztów, pomijając oczywiście opłaty za lokum i wyżywienie w innym mieście. Niektórzy mistrzowie wiecznego studiowania potrafią w ten sposób zaliczyć kilka razy I semestr lub rok, za każdym razem na innym kierunku, innej uczelni i w innym mieście, skutkiem czego zwiedzą sobie Polskę (najczęściej na koszt swych rodziców), jednak studiów finalnie nie skończą i w okolicach trzydziestki nadal nie mają na koncie nawet dyplomu licencjata. Niby fajne studenckie życie, never ending story, przedłużenie młodości… a w rzeczywistości potworna strata czasu.
Stary system rekrutacji i studiowania w trybie 5-letnim zapobiegał takiemu szkodliwemu nomadyzmowi na szeroką skalę, dawał bowiem gwarancję stabilności. Jeśli ktoś z wielkim wysiłkiem dostał się na wymarzony kierunek, nie był wcale chętny, żeby go opuszczać, odpływ studentów z pierwotnych grup zajęciowych był więc znikomy. Pozwalało to kadrze akademickiej dostosować sposób nauczania do poziomu i zainteresowań grupy, która nie była przypadkową i efemeryczną zbieraniną poszukiwaczy swojej drogi, lecz składała się z ludzi szczerze zainteresowanych kierunkiem i zmotywowanych do pracy. Oczywiście to nie znaczy, że obecnie takich studentów nie ma, bo na szczęście są i jest ich mnóstwo, jednak nie są oni przywilejowani na poziomie systemowym, system zakłada bowiem, że ilość jest ważniejsza niż jakość, a to w obszarze edukacji nigdy do niczego dobrego nie prowadzi.
Po trzecie.
Tęsknię za dawnym etosem studenta, który naprawdę chciał się uczyć, a nie kombinować. Oczywiście po raz kolejny nie mówię o jednostkach, bo w każdym pokoleniu są zarówno ludzie rzetelni, jak i kombinatorzy, ale o systemie, który niestety wspiera i promuje kombinatorstwo, zamiast je eliminować. Wierzcie lub nie, ale w czasach, gdy na studia zdawało się porządne egzaminy wstępne i dostanie się na wybrany kierunek wymagało konkretnego wysiłku i determinacji, studenci, którzy przychodzili na uczelnię nie po to, by czegoś się nauczyć, ale po to, by zdobyć papierek, byli naprawdę nieliczni. Pomijam już fakt, że aby zdobyć ów papierek nawet na samych trójach, i tak trzeba się było solidnie pouczyć. Obecna tendencja do masowego odbywania studiów wyższych, a także algorytmy finansowania uczelni, którym ze względów ekonomicznych zależy na jak największej ilości studentów, przyczyniły się do utrwalenia wśród młodych ludzi postawy roszczeniowej, za którą często nie idzie ani wysiłek, ani uczciwość, a system szkolnictwa wyższego, pomimo całego tego śmiesznego, biurokratycznego bla-bla-bla o jakości kształcenia, bynajmniej tego nie piętnuje.
Kto na tym traci? Oczywiście ci młodzi ludzie, którzy są faktycznie zdolni i zmotywowani do nauki, ci, którzy naprawdę chcą zgłębiać swoją wiedzę i podwyższać kompetencje, lecz nie mają warunków do pełnego rozwoju, gdyż wielu ich kolegów przyjętych na studia w myśl idei domniemanej masowości, zwyczajnie nie jest w stanie osiągnąć poziomu, jaki kiedyś był wymagany sine qua non. Nie owijając w bawełnę – niestety spora część studentów wykazuje dziś poziom zdolności intelektualnych, które dwadzieścia lat temu nie pozwoliłyby im nawet marzyć o przyjęciu na uczelnię wyższą. Dziś tacy absolwenci szkół średnich, przyjęci ze słabiutkimi ocenami na świadectwach maturalnych tylko po to, żeby zapewnić uczelni liczby gwarantujące korzystne finansowanie, zamiast starać się dorównać swoim zdolnym kolegom, zwyczajnie ciągną ich w dół, wymuszając – przy aktywnym choć zawoalowanym współudziale chorego systemu szkolnictwa – drastyczne obniżenie wymagań zaliczenia kolejnych etapów edukacji.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że sytuacja, w której na studia (z numerus clausus miejsc) dostawali się najlepsi z najlepszych, a ci słabsi w ogóle nie podchodzili do egzaminów, wiedząc, że nie mają w tym wyścigu szans, była sytuacją zdrową. Zdrowe dla wszystkich było również to, że mniej wybitni uczniowie kształcili się w zawodach gwarantujących zatrudnienie, a po skończeniu szkoły średniej lub zawodowej szli do pracy w wyuczonym zawodzie i relatywnie szybko zasilali grono fachowców rozmaitych dyscyplin, stając się przez to cennym zasobem społeczeństwa. Zaburzenie tej naturalnej równowagi poprzez wypromowanie idei studiów wyższych dostępnych dla wszystkich nie tylko obniżyło jakość kształcenia na uczelniach i zdegradowało wartość akademickiego dyplomu, ale również wpłynęło na braki kadrowe w sferach ważnych społecznie zawodów, takich jak murarz, hydraulik, elektryk, dekarz, stolarz, glazurnik itd.
No właśnie. Wiecie, jak trudno jest teraz umówić się na zlecenie z dekarzem? Albo z hydraulikiem? Fachowcy znający się na rzeczy są tak rozchwytywani, że nie nadążają z pracą, a jest to praca wymagająca naprawdę wysokich kompetencji techniczno-zawodowych, więc byle amator sobie z nią nie poradzi. Nic zatem dziwnego, że za usługę trzeba zapłacić konkretne pieniądze – płacimy wszak za kompetencje, których sami nie posiadamy. To jest całkowicie zdrowe i normalne. Tymczasem na hipermarketowych kasach nierzadko zasiadają sfrustrowani absolwenci szkół wyższych (osobiście znam takich wielu), którzy, przeczołgawszy się na trójach przez kilka lat studiów i zdobywszy dyplom, nie mogą uwierzyć, że nikt nie docenia ich wyższego wykształcenia. Frustruje ich fakt, że zarabiają na swoim stanowisku tyle samo co pani po zawodówce, a często nawet mniej, bo owa pani w czasie, gdy oni studiowali, już pracowała i teraz ma większą od nich wysługę lat.
No cóż – warto sobie uświadomić, że nikt na rynku nie będzie płacił za dyplomy, a jedyne, co się liczy, to rzeczywiste kompetencje, którymi możemy się pochwalić przed pracodawcą. Tendencja ta była zresztą widoczna już dziesiątki lat temu w krajach zachodniej Europy, gdzie w pewnym momencie okazało się, że ogromna część społeczeństwa posiada dyplom ukończenia studiów wyższych, pełno jest psychologów, socjologów, prawników itp., ale brakuje właśnie dekarzy, kucharzy czy hydraulików. Z tym ostatnim kojarzy się zresztą słynna francuska kampania o polskim hydrauliku, który dzięki fizycznym walorom modela z plakatu stał się przypadkowo symbolem męskiej atrakcyjności – no, ale to tylko tak na marginesie : )
Tak czy inaczej, w moim głębokim przekonaniu, jeśli ludzi różnych zawodów potraktujemy w kategoriach ekonomiczno-społecznych, większą wartość rynkową posiada dobrze wykształcony dekarz, tynkarz czy glazurnik z doświadczeniem niż absolwent uczelni wyższej z dyplomem „wymęczonym” na ocenach ledwo dostatecznych i niereprezentujący żadnych konkretnych kompetencji zawodowych. I znowu – nie jest to wina jednostki, a wina systemu, który każe myśleć młodym ludziom, iż każdy powinien skończyć studia wyższe, bo „dzisiaj bez dyplomu na rynku jest się nikim”. Nieprawda. Dzisiaj na rynku dyplom liczy się tylko w pewnych konkretnych zawodach, gdzie rzeczywiście jest zaporowym warunkiem sine qua non, np. nie można zostać lekarzem bez ukończenia medycyny, adwokatem bez ukończenia prawa czy nauczycielem bez kierunkowych studiów wyższych. Ale ilu lekarzy, nauczycieli czy adwokatów potrzebuje społeczeństwo? Pewną określoną liczbę, dokładnie tę, która studiowała na uczelniach wyższych w starym systemie edukacji. Reszta powinna zasilać inne obszary potrzeb społecznych, gdzie dyplom studiów wyższych nie ma aż takiej wartości. Owszem, samo studiowanie pozwala na otwarcie horyzontów i nabycie cennych nawyków samodzielności, planowania czasu czy innych tzw. kompetencji miękkich, jednak w wielu przypadkach nie działa nawet to, co oznacza, że spora część młodych ludzi na studiach zwyczajnie traci czas. I tu jest, moim zdaniem, ukryty poważny błąd systemu.
Z drugiej strony w ostatnich latach zaczyna pojawiać się też tendencja odwrotna – młodzi po liceum, zamiast na studia, idą prosto do pracy, ponieważ jak najszybciej chcą się uniezależnić od rodziców i zarobić kasę. Czy jest to dobre? Zdecydowanie tak, o ile za tym idzie faktyczny rozwój kompetencji zawodowych, a nie tylko bujanie się między jedną tymczasową pracą a drugą, jednocześnie jedną nogą zahaczając o jakąś tam uczelnię, publiczną albo niepubliczną, gdzie może jakoś między wódką a zakąską uda się wykombinować dyplom. Każde rozwiązanie, które zmierza w konkretnym, sprecyzowanym kierunku, jest dobre, byleby czas i wysiłek rzeczywiście skierować w jedną stronę, a nie rozmieniać się na drobne, próbując swoich sił to tu, to tam, bez wgłębiania się i zaangażowania, na zasadzie prześlizgiwania się po wierzchu. Niestety ta ostatnia postawa, opisywana już a propos studentów, cechuje również wielu młodych pracujących – i w tym środowisku również jest rodzajem systemowego błędu.
Tu dochodzi jeszcze kwestia profilu psychologicznego osób w wieku studenckim, który dziś wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś, jeszcze choćby dwadzieścia lat temu. Stare pokolenia, co do zasady wychowane w surowy sposób na bazie nakazów, zakazów i autorytetów, wchodziły w dorosły wiek z – za przeproszeniem – twardą dupą, mając jasno wyznaczone granice i cele, bo to w ówczesnych realiach było po prostu na porządku dziennym. Dzisiejsze pokolenie, przez psychologów zwane obrazowo „pokoleniem płatków śniegu” (każdy płatek jest inny, specyficzny, a jednocześnie niestabilny, bo łatwo się roztapia), to pokolenie niezwykle wrażliwe czy też raczej, patrząc z punktu widzenia „starych”, drażliwe lub po prostu przewrażliwione. Z obserwacji psychologów oraz moich własnych wynika, że typowy młody człowiek w wieku lat dwudziestu to osoba, którą niezwykle łatwo urazić, gdyż bardzo źle znosi krytykę i w byle żarcie czy uwadze ze strony innych doszukuje się ataku, na który często reaguje agresywnie. Ta nadwrażliwość, wynikająca po trosze z tzw. bezstresowego wychowania, a po trosze z nadopiekuńczego systemu edukacji, odbija się na jego stanie psychicznym, bowiem taki człowiek z byle powodu czuje się sfrustrowany, ma skłonności do depresji i przy pierwszej lepszej przeszkodzie, jaką napotyka na swojej drodze, łatwo traci radość i sens życia. Jak już wspomniałam, wyjątkowo dobitnie pokazała to niedawna epidemia, jednak problem ten, związany również z wirtualnym charakterem świata, w którym w dużym stopniu żyją młodzi ludzie, był widoczny już wcześniej. I to naprawdę nie jest wina tych młodych, bo oni po prostu w takim świecie się urodzili i wychowali – jest to wina systemu społecznego i ideologicznego, w którym przyszło im żyć, w tym również systemu edukacji.
Po czwarte.
Tęsknię za trącącymi myszką drobiazgami, które nadawały uroku studiowaniu, a dziś zostały zniszczone na mocy innowacji, technologii i postępu. Należą do nich na przykład papierowe indeksy, w których zbierało się odręczne podpisy wykładowców i które przez to stawały się dla absolwenta niepowtarzalną, sentymentalną pamiątką, a teraz zostały zastąpione elektronicznymi kartami ocen w uczelnianym systemie informatycznym. Również stacjonarne biblioteki z bezpośrednim kontaktem z książką, które obecnie coraz bardziej wypierane są przez dostęp do elektronicznej bazy danych, skanami i wersjami cyfrowymi, miały swoją „duszę”, a nawet swój specyficzny, jedyny w swoim rodzaju zapach. Co prawda dostęp do książek w wersji papierowej w bibliotekach uniwersyteckich nadal jest zapewniony, jednak z tej opcji korzysta coraz mniej osób, większość bowiem idzie z „duchem” czasu w stronę „bezdusznych” baz cyfrowych. Oczywiście postęp technologiczny w tym obszarze jest nieunikniony, ale… czy aby na pewno jest to postęp? Biorąc chociażby pod uwagę fakt, jak zwielokrotniona w ciągu ostatnich kilkunastu lat została uczelniana biurokracja, postęp ten w moich oczach z roku na rok niestety coraz bardziej się relatywizuje.
A jednak, pomijając już te wszystkie powyższe narzekania i sentymentalne powroty wspomnieniami do dawnych czasów studenckich, atmosfera związana z początkiem nowego roku akademickiego niezmiennie powraca, kiedy tylko rozpoczyna się październik, i sądzę, że tak będzie dopóty, dopóki w swej tradycyjnej formule będą funkcjonowały uczelnie wyższe. Tej tradycji, związanej zarówno ze strukturą typowej Alma Mater, jak i z akademickimi zwyczajami, na razie jeszcze nie zdołano nam odebrać, a to właśnie dzięki niej w jesiennej aurze początku października jest to „coś”, co intuicyjnie wyczuwa każdy żak, gdy pierwszy raz w danym roku akademickim udaje się na uczelniane zajęcia.
Wszystkim studentom formalnie rozpoczynającym dziś nowy rok akademicki życzę powodzenia w realizacji swoich celów oraz tego, co, jak sądzę, wyłania się z moich powyższych uwag jako najważniejsze, czyli wytrwałości, zdecydowania, konsekwencji, stabilności w decyzjach, samodzielności i zdrowego zacięcia w działaniu, a także siły woli i ducha do pokonywania przeszkód stawianych przez niedoskonały system. Niech żaden dzień tego roku nie będzie dniem straconym, lecz przeciwnie – niech każdy z nich będzie małym krokiem w stronę zamierzonego, jasno określonego celu.
Gaudeamus igitur!

Powiązane wpisy:
Złota jesień i szare przemijanie
Inne wpisy z kategorii Ogólne